Motyw śmierci w pozytywizmie (realizmie)

W trakcie opracowywania zagadnienia zapoznaj się z opracowaniami i wykorzystaj wskazywane w nich konteksty:

opracowanie pozytywizmu; opracowanie pozytywizmu - wersja minimum;

opracowanie Lalki; opracowanie Mendla Gdańskiego; opracowanie Nad Niemnem; opracowanie Pani Bovary; opracowanie Potopu; opracowanie Zbrodni i kary;

Pozytywizm

Bolesław Prus, Lalka, fragment – śmierć Ignacego Rzeckiego

„Nagle usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i zobaczył wydobywającą się spod kontuaru ludzką figurę.

"Złodziej?..." - przeleciało mu przez głowę.

- Bardzo przepraszam, panie Rzecki, ale... ja zaraz przyjdę odezwała się figura z oliwkową twarzą i czarnymi włosami. Pobiegła do drzwi, otworzyła je pośpiesznie i znikła.

Pan Ignacy nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Tylko serce uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach zrobiło mu się ciemno.

"Cóż, u diabła, ja się zląkłem? - szepnął. - Wszakże to jest ten... ten Izydor Gutmorgen... tutejszy subiekt... Oczywiście, coś skradł i uciekł... Ale dlaczego ja się zląkłem?..."

Tymczasem pan Izydor Gutmorgen po dłuższej nieobecności wrócił do sklepu, co jeszcze więcej zadziwiło Rzeckiego.

- Skądeś się pan tu wziął?... czego pan chcesz?... - zapytał go pan Ignacy.

Pan Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany. Spuścił głowę jak winowajca i przebierając palcami po kontuarze, mówił:

- Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co ukradłem?... Niech mnie pan zrewiduje...

- Ale co pan tu robisz? - zapytał Rzecki. Chciał się podnieść z fotelu, lecz nie mógł.

- Mnie pan Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc...

- Po co?...

- Bo, widzi pan, panie Rzecki... z panem przychodzi tu do ustawiania ten Kazimierz... Więc pan Szlangbaum kazał mnie pilnować ,ażeby on czego nie wyniósł... Ale że mnie się trochę niedobrze zrobiło, więc... ja pana bardzo przepraszam...

Rzecki już powstał z siedzenia.

- Ach, wy kundle!... - zawołał w najwyższej pasji. - To wy mnie uważacie za złodzieja?... I za to, że wam darmo pracuję?...

- Przepraszam pana, panie Rzecki - wtrącił z pokorą Gutmorgen - ale... po co pan darmo pracuje?...

- Niechże was milion diabłów porwie!... - krzyknął pan Ignacy. Wybiegł ze sklepu i starannie zamknął drzwi na klucz.

"Posiedźże sobie do rana, kiedy ci niedobrze!... I zostaw pamiątkę swemu pryncypałowi" - mruknął.

Pan Ignacy nie mógł spać całą noc. A ponieważ jego lokal dzieliła tylko sień od sklepu, więc około drugiej usłyszał ciche pukanie wewnątrz sklepu i stłumiony głos Gutmorgena, który mówił:

- Panie Rzecki, niech pan otworzy... Ja zaraz wrócę...

Wkrótce jednak wszystko ucichło.

"O gałgany!... - myślał Rzecki przewracając się na łóżku. - To wy mnie traktujecie jak złodzieja... Poczekajcież!...

Około dziewiątej z rana usłyszał, że Szlangbaum uwolnił Gutmorgena, a następnie zaczął kołatać do jego drzwi. Nie odezwał się jednak, a kiedy przyszedł Kazimierz, zapowiedział mu, ażeby nigdy nie puszczał tu Szlangbauma.

"Wyniosę się stąd - mówił - bodaj od Nowego Roku... Żebym miał mieszkać na strychu albo wziąć numer w hotelu... Mnie zrobili złodziejem!... Stach powierzał mi krocie, a ten, bestia, lęka się o swoje tandeciarskie towary..."

Przed południem napisał dwa długie listy: jeden do pani Stawskiej proponując, ażeby sprowadziła się do Warszawy i zawiązała z nim spółkę ; drugi do Lisieckiego zapytując : czyby nie zechciał powrócić i objąć posady w jego sklepie?...

Przez cały czas pisania i odczytywania listów złośliwy uśmiech nie schodził mu z twarzy.

"Wyobrażam sobie minę Szlangbauma - myślał - kiedy otworzymy mu przed nosem sklep konkurencyjny... he!... he!... he!... On mnie kazał pilnować... Dobrze mi tak, kiedym pozwolił rozpanoszyć się temu filutowi... He! He! He!"

W tej chwili trącił rękawem pióro, które z biurka upadło na podłogę. Rzecki schylił się, ażeby je podnieść, i nagle uczuł dziwny ból w piersiach, jakby mu kto przebił płuca wąskim nożykiem. Na chwilę zaćmiło mu się w oczach i doznał lekkich mdłości; więc nie podnosząc pióra wstał z fotelu i położył się na szezlongu.

"Będę ostatnim cymbałem - myślał - jeżeli za parę lat Szlangbaum nie wyjdzie na Nalewki... Stary głupiec ze mnie!... troszczyłem się o Bonapartych i o całą Europę, a tymczasem wyrósł mi pod bokiem tandeciarz, który każe mnie pilnować jak złodzieja... No, ale przynajmniej nabrałem doświadczenia; wystarczy mi go na całe życie... Przestaniecie wy mnie teraz nazywać romantykiem i marzycielem..."

Coś jakby zawadzało mu w lewym płucu.

"Astma?... - mruknął. - Muszę ja się na serio wziąć do kuracji. Inaczej za pięć, sześć lat zostałbym kompletnym niedołęgą... Ach, gdybym się był spostrzegł dziesięć lat temu!..."

Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi całe swoje życie, od chwili obecnej aż do dzieciństwa, rozwinięte na kształt panoramy, wzdłuż której on sam płynął dziwnie spokojnym ruchem... Uderzało go tylko, że każdy miniony obraz zacierał mu się w pamięci tak nieodwołalnie, iż w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie tego, na co patrzył przed chwilą. Oto obiad w Hotelu Europejskim z powodu otwarcia nowego sklepu... Oto stary sklep, a w nim panna Łęcka rozmawia z Mraczewskim... Oto jego pokój z zakratowanym oknem, gdzie przed chwilą wszedł Wokulski, kiedy powrócił z Bułgarii...

"Zaraz... Co to ja poprzednio widziałem..." - myślał.

Oto piwnica Hopfera, gdzie poznał się z Wokulskim... A oto pole bitwy, gdzie niebieskawy dym unosi się nad liniami granatowych i białych mundurów... A oto stary Mincel siedzi na fotelu i ciągnie za sznurek wiszącego w oknie kozaka...

"Czy ja to wszystko istotnie widziałem, czy mi się tylko śniło?... Boże miłosierny..." - szepnął.

Teraz zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że podczas gdy jego ojciec rozmawiał z panem Raczkiem o cesarzu Napoleonie, on wymknął się na strych i przez dymnik patrzył na Wisłę w stronę Pragi... Stopniowo jednak obraz przedmieścia zatarł mu się przed oczyma i został tylko dymnik. Z początku był on wielki jak talerz, później jak spodek, a potem zmalał do rozmiarów srebrnej dziesiątki...

Jednocześnie ze wszystkich stron ogarnęła go niepamięć i ciemność, a raczej głęboka czarność, wśród której tylko ów dymnik świecił jak gwiazda o nieustannie zmniejszającym się blasku.

Nareszcie i ta ostatnia gwiazda zgasła...

Może zobaczył ją znowu, ale już nie nad ziemskim horyzontem.

Około drugiej w południe przyszedł służący pana Ignacego, Kazimierz, z koszem talerzy. Hałaśliwie nakrył do stołu, a widząc, że pan nie budzi się, zawołał:

- Proszę pana, obiad wystygnie...

Ponieważ pan Ignacy nie ruszył się i tym razem, więc Kazimierz zbliżył się do szezlonga i rzekł:

- Proszę pana....

Nagle cofnął się, wybiegł do sieni i zaczął pukać do tylnych drzwi sklepu, w którym jeszcze był Szlangbaum i jeden z jego subiektów.

Szlangbaum otworzył drzwi.

- Czego chcesz?... - szorstko zapytał służącego.

Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara, fragment - śmierć Lichwiarki:

- Jakoś mi się nie widzi, żeby srebrna... Patrzcie, jak naobwijał! Usiłując rozsupłać sznureczek i obróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były pozamykane mimo zaduchu w pokojach), spuściła go na kilka sekund z oka i stanęła do niego tyłem. [...] Nie miał już ani chwili do stracenia- Wyjął siekierę, uniósł oburącz, ledwie czując własne istnienie i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił ją obuchem na głowę starej.

Rzekłbyś, że jego siły nie biorą w tym udziału. Lecz skoro tylko spuścił raz siekierę, siła nagle zrodziła się w nim. Stara, swoim zwyczajem, nie miała chustki na głowie. Jej rzadziutkie, jasne, tu i ówdzie siwiejące włosy, jak zwykle tłusto naoliwione, były zaplecione w mysi ogonek i zatknięte pod ułamek rogowego grzebyka, sterczącego na potylicy. Cios ugodził w samo ciemię, do czego się przyczynił jej niski wzrost. Krzyknęła, lecz bardzo słabo, i osunęła się na podłogę w pozycji siedzącej, choć jeszcze zdążyła podnieść obie ręce do głowy. W jednej dłoni wciąż jeszcze trzymała „zastaw". Wtedy Raskolnikow z całej siły uderzył raz i drugi, wciąż obuchem i wciąż po ciemieniu. Krew buchnęła jak z wywróconej szklanki i ciało zwaliło się na wznak. Cofnął się, dał jej upaść i natychmiast pochylił się nad jej twarzą: już nie żyła. Oczy były wybałuszone, jakby chciały wyskoczyć z orbit, a czoło i cała twarz zmarszczona, wykrzywiona skurczem. Położył siekierę na podłodze, koło zwłok, i od razu sięgnął do jej kieszeni, usiłując nie zabrukać się płynącą krwią - do tej prawej kieszeni, z której ona zeszłym razem wyjęła klucze. [...] Schyliwszy się i znowu pilnie ją oglądając zobaczył wyraźnie, że czaszka jest zmiażdżona i nawet jak gdyby odrobinę skręcona w bok. Chciał pomacać palcem, lecz odszarpnął rękę; [...] pobiegł do sypialni. Śpieszył się straszliwie, porwał klucze i na nowo jął się z nimi porać. Lecz jakoś mu nie szło: klucze nie chciały wejść do zamków. [...] Porzucił komodę i od razu wczołgał się pod łóżko wiedząc, że stare kobiety zazwyczaj trzymają skrzynki pod łóżkami. "A jakże!" Oto spora skrzynka, ponad arszyn długa, z wypukłym wiekiem, obita czerwonym safianem, tu i ówdzie nabijana stalowymi ćwieczkami. Zębaty klucz nadał się od razu i odemknął. [...] Nie zwlekając ani chwilki zaczął napełniać sobie nimi kieszenie spodni, palta, nie segregując, nie odwijając zwitków, nie otwierając futerałów. Ale niedużo zdążył wziąć...

Nagle wydało mu się, że w pokoju, gdzie leżała stara, ktoś chodzi. Przerwał pracę i zesztywniał jak trup. Ale nie: cisza, a zatem było to urojenie. Wtem najwyraźniej usłyszał lekki okrzyk, jak gdyby ktoś cicho i urwanie stęknął i umilkł. Potem znów martwa cisza, trwająca minutę albo dwie. Czekał przykucnięty koło kufra, ledwie dysząc; lecz raptem zerwał się, schwycił siekierę i wypadł z sypialni. Pośrodku pokoju stała Lizawieta ze sporym tobołkiem w rękach i w osłupieniu patrzała na zabitą siostrę - biała jak płótno i, zda się, niezdolna krzyknąć. Widząc wpadającego Raskolnikowa zadrżała jak liść, drobnym dreszczem; całą twarz wykrzywiły jej skurcze. Podniosła rękę, otworzyła usta, jednak nie krzyknęła i z wolna, tyłem, poczęła się od niego cofać w kąt, patrząc nieruchomo, bez mrugania, lecz wciąż nie krzycząc, jakby jej brakło powietrza w piersiach. Runął na nią z siekierą. Jej wargi wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy zaczynają czegoś się bać, pilnie patrzą na straszący je przedmiot i na płacz im się zbiera. Nieszczęśliwa Lizawieta była tak potulna, zahukana i zastraszona raz na zawsze, że nawet nie podniosła ręki, by ochronić twarz, choć w danych okolicznościach byłby to najkonieczniejszy odruch naturalny, ile że siekiera uniosła się wprost nad jej twarzą. Tylko troszeczkę podniosła swoją wolną lewą rękę, bynajmniej nie na wysokość twarzy, i wolniutko wyciągnęła ją przed siebie, jak gdyby odsuwając napastnika. Cios spadł wprost na czaszkę, ostrzem, i od razu rozpłatał całą górną część czoła, niemal do ciemienia. Zwaliła się jak kłoda.

Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara, fragment - śmierć Arkadiusz Swidrygajłowa:

Swidrygajłow poszedł w kierunku Małej Newy ślizgając się na brudnym bruku z drewnianej kostki. Wciąż mu się roiła wezbrana przez noc woda Małej Newy, Wyspa Pietrowska, mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa i krzaki, a w końcu ów krzak... Ze złością począł oglądać domy, żeby myśleć o czymś innym. Nie spotykał żadnego przechodnia, jednego dorożkarza. Posępnie i niechlujnie wyglądały jaskrawożółte domki z pozamykanymi okiennicami. Chłód i wilgoć przejęły go na wskroś, poczuł dreszcze. Z rzadka trafiały mu się szyldy sklepików i owocami; starannie odczytywał każdy z nich. Oto drewniany bruk już się skończył. Swidrygajłow mijał duży murowany dom. Przebiegł mu drogę brudny, zziębnięty kundelek z podwiniętym ogonem. Jakiś śmiertelnie pijany człowiek w szynelu leżał twarzą w dół w .poprzek chodnika. Popatrzył na niego i ruszył dalej. Z lewej mignęła mu wysoka wieżyczka. "Ba!-pomyślał-to dobre miejsce, po co ma iść do Pietrowskiego? Przynajmniej-w obecności urzędowego świadka..." Omal się nie uśmiechnął na tę nową myśl i skręcił w ulicę ...ską. Wznosił się tutaj duży dom z wieżyczką. U wielkich, zamkniętych wrót domu, opierając się o nie plecami, stal niepozorny człowieczek, otulony w szary płaszcz żołnierski, w mosiężnym achillesowskim hełmie. Zaspanym wzrokiem, zimno, zerknął na zbliżającego się Swidrygajłowa. Na twarzy jego widniał ten odwieczny zrzędny smutek, który się-tak kwaśno odbił na wszystkich bez wyjątku twarzach żydowskiego plemienia. Obydwaj, Swidrygajłow i "Achilles", jakiś czas patrzyli w milczeniu jeden na drugiego. "Achillesowi" wreszcie wydało się nie w porządku, że oto człowiek nie pijany stoi o trzy kroki przed nim, patrzy uparcie i nic nie mówi. - Nu, co to pan potsebuje patseć? - rzekł, wciąż jeszcze się nie ruszając i nie zmieniając pozy. - Ano, nic, bracie; dzień dobry! - odparł Swidrygajłow.

- Tuta nie miejsce.

- Jadę, bracie, w obce kraje.

- W obce kraje?

- Do Ameryki.

- Do Ameryki?

Swidrygajłow wyjął rewolwer i odwiódł kurek. "Achilles" podniósł brwi. - Aj, co to za żarty? Tuta nie miejsce!

- Dlaczegóż nie miejsce?

- A dlatego, ze nie miejsce.

- No, bracie, wszystko jedno. Miejsce odpowiednie. Gdy cię będą pytali, powiedz po prostu, żem wyjechał do Ameryki. Przystawił sobie rewolwer do prawej skroni. - Nu, ruta nie można, ruta nie miejsce! - zżymnął się "Achilles", a jego źrenice stawały się coraz szersze. Swidrygajłow spuścił kurek...