Topos śmierci we współczesności
W trakcie opracowywania zagadnienia zapoznaj się z opracowaniami i wykorzystaj wskazywane w nich konteksty:
opracowanie współczesności; opracowanie współczesności - wersja minimum;
opracowanie Dżumy; opracowanie Innego świata; opracowanie Medalionów; opracowanie Opowiadań T.Borowskiego; opracowanie Tanga; opracowanie Zdążyć przed Panem Bogiem;
K.K. Baczyński, Mazowsze,
1
Mazowsze. Piasek, Wisła i las.
Mazowsze moje. Płasko, daleko -
pod potokami szumiących gwiazd,
pod sosen rzeką.
Jeszcze tu wczoraj słyszałem trzask:
salwa jak poklask wielkiej dłoni.
Był las. Pochłonął znowu las
kaski wysokie, kości i konie.
2
Zda mi się, stoi tu jeszcze szereg,
mur granatowy. Strzały jak baty.
Czwartego pułku czapy i gwery
i jak obłoki - dymią armaty.
3
Znowu odetchniesz, grzywo zieleni,
piasek przesypie się w misach pól
i usta znowu przylgną do ziemi,
będą całować długi świst kul.
Wisło, pamiętasz? Lesie, w twych kartach
widzę ich, stoją - synowie powstań
w rozdartych bluzach - ziemio uparta -
- jak drzewa prości.
4
W sercach rozwianych, z hukiem dwururek
rok sześćdziesiąty trzeci.
Wiatr czas zawiewa. Miłość to? Życie?
Płatki ich oczu? Płatki zamieci?
5
Piasku, pamiętasz? Ziemio, pamiętasz?
Rzemień od broni ramię przecinał,
twarze, mundury jak popiół święty.
wnuków pamiętasz? Światła godzinę?
6
I byłeś wolny, grobie pokoleń.
Las się zabliźnił i piach przywalił.
pługi szły, drogi w wielkim mozole
zapominały.
7
A potem kraju runęło niebo.
Tłumy obdarte z serca i ciała,
i dymi ogniem każdy kęs chleba,
i śmierć się stała.
Piasku, pamiętasz? Krew czarna w supły
związana - ciekła w wielkie mogiły,
jak złe gałęzie wiły się trupy
dzieci - i batów skręcone żyły.
Piasku, po tobie szeptali leżąc,
wracając w ciebie krwi nicią wąską,
dzieci, kobiety, chłopi, żołnierze:
"Polsko, odezwij się, Polsko".
Piasku, pamiętasz? Wisło, przepłyniesz
szorstkim swym suknem, po płaszczu plemion.
Gdy w boju padnę - o, daj mi imię,
moja ty twarda, żołnierska ziemio.
24.07.1943
T. Borowski, Dzień na Harmenzach,
Tadeusz Borowski, Dzień na Harmenzach, Fragment I - Becker
- Ty się, Beker, odczep ode mnie ze swoją filozofią i zajmij się lepiej ziemią i łopatą, compris. Ale żebyś wiedział: będziesz zdychał, to cię jeszcze dobiję, rozumiesz? A wiesz za co? - Za cóż to? - Za Poznań. A może to nieprawda, że byłeś lageraltesterem w żydowskim lagrze pod Poznaniem? - No to co, że byłem? - A zabijałeś ludzi? A wieszałeś ich na słupku za głupią ukradzioną kostkę margaryny albo za bochenek chleba? - Wieszałem złodziejów. - Beker, mówią, że jest na kwarantannie twój syn. Ręce Bekera kurczowo ujęły trzon łopaty, a wzrok jego począł uważnie obejmować mój tułów, szyję, głowę. - Ty, puść tę łopatę, nie patrz tak bojowo. Może to nieprawda, że to syn kazał ciebie zabić za tamtych z Poznania? - Prawda - rzekł głucho. - A drugiego syna powiesiłem w Poznaniu, ale nie za ręce, tylko za szyję, bo ukradł chleb. - Bydlę! - wybuchnąłem. Ale Beker, starszy, siwawy śyd, skłonny nieco do melancholii, był już spokojny i opanowany. Popatrzył na mnie z góry, prawie z pogardą.
- Jak długo siedzisz w obozie? - O... parę miesięcy. - Wiesz, Tadeusz, bardzo cię lubię - rzekł niespodziewanie - ale ty głodu to tak naprawdę nie zaznałeś, co? - Zależy, co to jest głód. - Głód jest wtedy prawdziwy, gdy człowiek patrzy na drugiego człowieka jako na obiekt do zjedzenia. Ja już miałem taki głód. Rozumiesz? - A gdy milczałem i tylko od czasu do czasu stukałem kluczem o szyny i machinalnie oglądałem się na lewo i na prawo, czy nie idzie kapo, ciągnął: - Nasz lager - tam - był mały... Tuż obok drogi. Drogą chodzili ludzie ładnie ubrani, takie kobiety. Na przykład w niedzielę do kościoła. Albo młode pary. A dalej wieś, taka zwykła wieś. Tam ludzie mieli wszystko, o pół kilometra od nas. A myśmy brukiew... człowieku, u nas ludzie żywcem chcieli się zjadać! I co, miałem nie zabijać kucharzy, co za masło kupowali wódkę, a za chleb papierosy? Mój syn kradł, to go też zabiłem. Ja jestem tragarz, to znam życie. Przyglądałem mu się ciekawie, jak nowemu człowiekowi. - A ty, a ty też tylko twoją porcję jadłeś? - To co innego. Ja byłem lageraltesterem.
Tadeusz Borowski, Dzień na Harmenzach, Fragment II – Grecy boją się wybiórki
- Która godzina, kolego? - Dziesiąta - mówię, nie podnosząc oczu od szyn. - Boże, Boże, jeszcze dwie godziny do obiadu. Czy to prawda, że dziś będzie w obozie wybiórka, że pójdziemy do krematorium? Już wszyscy wiedzą o wybiórce. Ukradkiem opatrują sobie rany, żeby były czyściejsze i mniejsze, zrywają bandaże, masują mięśnie, spryskują się wodą, żeby być świeższymi i raźniejszymi na wieczór. Walczą o byt ciężko i bohatersko. Innym jest wszystko jedno. Ruszają się, żeby uniknąć bicia, żrą trawę i lepką glinę, aby nie czuć głodu, chodzą osowiali, jeszcze żywe trupy. - My wszyscy - krematorium. Ale wszyscy Niemcy będą kaput. Wojna fini, wszyscy Niemcy - krematorium. Wszyscy: kobiety, dzieci. Rozumiesz
Tadeusz Borowski, Dzień na Harmenzach, Fragment I – „Biały Wańka”
„Biały Wańka” parę dni temu wlazł na brzozę rosnącą na linii postów, żeby naciąć gałęzi na miotłę. Za miotły można dostać w obozie chleb lub zupę. Post złożył się i strzelił, kula przeszła na ukos przez pierś i wyszła tyłem przez kark. Przynieśliśmy chłopca do obozu.
Tadeusz Borowski, Dzień na Harmenzach, Fragment I – Andrzej morduje Greka
Zrywam czapkę. Unterscharführer, gospodarz z Harmenze, zeskakuje z roweru czerwony ze zdenerwowania: - Co się tu dzieje na tym zwariowanym komandzie? Dlaczego ci ludzie chodzą tam z poprzywiązywanymi kijami? To jest czas pracy! - Oni nie umieją chodzić! - Jak nie umieją, to ich zabić! A wie pan, że znowu zginęła gęś? - Czego stoisz jak głupi pies? - wrzasnął kapo na mnie. - Andrej ma zrobić z nimi porządek. Los! Poleciałem ścieżką. - Andrej, konczaj ich!16 Kapo kazał! Andrzej chwycił kij i uderzył na odlew. Grek zasłonił się ręką, zaskowyczał i upadł. Andrzej położył mu kij na gardło, stanął na kiju i zakołysał się. Odszedłem prędko w swoją stronę.
A. Camus, Dżuma fragm.
Rola lekarzy w czasie dżumy
Wiedział bowiem, że na okres, którego końca nie dostrzegał, jego rola nie polegała już na leczeniu. Jego rola polegała na stawianiu diagnozy. Stwierdzić, zobaczyć, opisać, zarejestrować, potem skazać, takie było jego zadanie. Żony chwytały go za przegub ręki, krzycząc: “Doktorze, niech go pan uratuje!" Ale nie po to był tutaj, żeby ratować, był po to, żeby zarządzić izolację. Do czego służyła nienawiść, którą czytał na twarzach? “Pan nie ma serca" — powiedziano mu pewnego dnia. Ależ tak, miał serce. Służyło mu do tego, by mógł wytrzymać dwadzieścia godzin na dobę, podczas których widział, jak umierają ludzie stworzeni do życia. Służyło mu do tego, by mógł rozpoczynać każdego dnia na nowo. Na to miał dość serca. Jak to serce mogło dać życie? Nie, w ciągu dnia nie udzielał pomocy, ale informacji. Oczywiście tego nie można nazwać zawodem człowieka. Lecz w końcu, komu z tego sterroryzowanego i zdziesiątkowanego tłumu pozostawiono wolny czas na zawód człowieka? I tak, na szczęście, było jeszcze zmęczenie. Gdyby Rieux czuł się lepiej, ten wszędzie obecny zapach śmierci mógłby go uczynić sentymentalnym. Ale człowiek, który śpi tylko cztery godziny, nie jest sentymentalny. Widzi rzeczy takimi, jakimi są, to znaczy wedle sprawiedliwości, ohydnej i śmiechu wartej sprawiedliwości. I tamci, skazani, czują to również. Przed dżumą przyjmowali go jak zbawcę. Załatwiał wszystko za pomocą trzech pigułek i zastrzyku; ściskano go za ramię, odprowadzając korytarzem. Było to pochlebne, ale niebezpieczne. Teraz natomiast zjawiał się w towarzystwie żołnierzy, trzeba było walić kolbą, żeby rodzina zdecydowała się otworzyć. Chcieliby zawlec go ze sobą, zawlec w śmierć całą ludzkość. Ach, to prawda, że ludzie nie mogą obejść się bez ludzi, że był równie wyzuty jak ci nieszczęśni i zasługiwał na ten sam dreszcz litości, który czuł w sobie, narastający, kiedy ich opuścił.
[…]
Lekarze i ich pomocnicy, którzy pracowali w tak wyczerpujący sposób, nie musieli wyobrażać sobie, że trzeba będzie jeszcze większych wysiłków. Mieli tylko nadal wykonywać swą nadludzką pracę, regularnie, jeśli tak można powiedzieć. Dżuma płucna, której wypadki już zanotowano, szerzyła się teraz w całym mieście, jak gdyby wiatr rozniecał i podsycał pożary w płucach. Chorzy umierali znacznie szybciej, wśród krwawych wymiotów. Przy tej nowej formie epidemii zaraźliwość mogła się zwiększyć. Prawdę mówiąc, zdania specjalistów wciąż były sprzeczne w tym względzie.
Śmierć dziecka sędziego Othona
W przeddzień wizyty Castela u Rieux zachorował synek pana Othona i cała rodzina miała rozpocząć kwarantannę. Matkę, która niedawno skończyła poprzednią, po raz drugi czekała izolacja. Sędzia, szanując wydane zarządzenia, kazał wezwać doktora Rieux, gdy tylko rozpoznał oznaki choroby na ciele dziecka. […]
Dziecko natomiast zostało przewiezione do szpitala pomocniczego, do dawnej klasy szkolnej, gdzie ustawiono dziesięć łóżek. Po upływie dwudziestu godzin Rieux stwierdził, że wypadek jest beznadziejny. Choroba zżerała małe ciało nie stawiające żadnego oporu. Bolesne, choć ledwie uformowanie małe dymienice unieruchamiały stawy wątłych członków. Było pokonane z góry. Dlatego Rieux wpadł na myśl, by wypróbować na nim serum Castela. Tego samego wieczoru, po kolacji, zastosowali szczepionkę, na którą dziecko na razie nie reagowało. Nazajutrz o świcie wszyscy zebrali się przy małym chłopcu, aby wydać sąd o tej decydującej próbie.
Dziecko wyszło ze stanu odrętwienia i konwulsyjnie rzucało się pod kocem. Doktor, Castel i Tarrou od czwartej nad ranem znajdowali się przy nim, śledząc krok po kroku postępy lub zahamowania choroby. [...]
Doktor ściskał mocno poręcz łóżka, na którym jęczało dziecko. Nie spuszczał oka z małego chorego, który wyprężył się nagle i z zębami znowu zaciśniętymi zgiął się nieco w pasie, odsuwając z wolna ręce i nogi. Z małego ciała, nagiego pod kocem wojskowym, unosił się zapach wełny i kwaśnego potu. Dziecko odprężyło się trochę, ręce i nogi przesunęło ku środkowi łóżka i, wciąż ślepe i nieme, zdawało się oddychać szybciej.
Rieux spotkał spojrzenie Tarrou, który odwrócił oczy.
Widzieli już umierające dzieci, od miesięcy bowiem terror nie czynił wyboru, ale nigdy jeszcze nie śledzili ich cierpień minuta po minucie, tak jak teraz. Oczywiście ból, którym karano tych niewinnych, zawsze wydawał się im tym, czym był w istocie, to znaczy zjawiskiem gorszącym. Ale dotychczas gorszyli się przynajmniej w sposób abstrakcyjny, ponieważ nigdy nie oglądali twarzą w twarz, tak długo, agonii niewinnego.
W tej chwili dziecko, jakby ukąszone w żołądek, zgięło się znowu z piskliwym jękiem. Tak zgięte pozostało przez długie sekundy, wstrząsane dreszczami i konwulsyjnym drżeniem, jak gdyby jego kruchy szkielet uginał się pod wściekłym wiatrem dżumy i trzeszczał od wzmagających się podmuchów gorączki. Gdy atak minął, dziecko rozprężyło się nieco; zdawało się, że gorączka ustępuje i zostawia je, dyszące, na wilgotnym i zatrutym brzegu, gdzie i odpoczynek przypominał już śmierć. Kiedy płomienna fala dosięgnęła je znowu po raz trzeci i uniosła nieco, dziecko skurczyło się, cofnęło w głąb łóżka w trwodze przed płomieniem, który je palił, i wstrząsnęło obłędnie głową, odrzucając przykrycie. Wielkie łzy trysnęły spod rozpalonych powiek i zaczęły spływać po ołowianej twarzy, i pod koniec ataku, wyczerpane, kurcząc kościste nogi i ręce, których ciało rozpłynęło się w czterdzieści osiem godzin, przybrało na spustoszonym łóżku pozę groteskowego krucyfiksu.
Tarrou schylił się i swoją ciężką ręką otarł małą twarzyczkę, zwilżoną łzami i potem. Castel przed chwilą zamknął książkę i patrzył na chorego. Zaczął zdanie, ale by móc je skończyć, musiał odchrząknąć, gdyż głos jego zadźwięczał zbyt ostro.
— Nie było polepszenia porannego, prawda, Rieux?
Rieux odpowiedział, że nie, ale dziecko stawia opór dłużej, niż to się dzieje normalnie. Paneloux, który jakby opadł na ścianę, rzekł wtedy głucho:
— Jeśli ma umrzeć, będzie cierpiało dłużej.
Rieux odwrócił się porywczo w jego stronę i otworzył usta, jakby chciał mówić, ale z widocznym wysiłkiem zapanował nad sobą i skierował spojrzenie na dziecko.
[…] Wszyscy czekali. Dziecko miało wciąż zamknięte oczy, lecz jakby uspokoiło się trochę. Ręce, które stały się podobne do szponów, lekko orały brzegi łóżka. Potem uniosły się, zaczęły rozgrzebywać koc w okolicy kolan i nagle dziecko zgięło nogi, podciągnęło uda do brzucha i tak pozostało nieruchome. Wtedy po raz pierwszy otworzyło oczy i spojrzało na Rieux, który znajdował się naprzeciw. We wklęsłej twarzy, zakrzepłej teraz i jak z szarej glinki, otworzyły się usta i prawie natychmiast wydobył się z nich jeden przeciągły okrzyk, który oddech zróżnicował nieco i który nagle wypełnił salę protestem monotonnym, nieharmonijnym i tak mało ludzkim, że wydawało się, jak gdyby wyszedł z ust wszystkich ludzi jednocześnie. Rieux ścisnął zęby. Tarrou się odwrócił. Rambert zbliżył się do łóżka i stanął obok Castela, który zamknął otwartą książkę leżącą na jego kolanach. Paneloux patrzył na te usta dziecięce, splamione
chorobą, pełne krzyku wszystkich wieków. Osunął się na kolana i nikt się nie zdziwił słysząc, jak mówi głosem trochę zduszonym, lecz wyraźnym, na tle bezimiennej i nieustającej skargi: “Boże mój, uratuj to dziecko".
Ale dziecko krzyczało nadal i chorzy wokół niego poruszyli się. Ten z drugiego końca sali, którego wołania nie ustawały, przyspieszył rytm swej skargi, aż również stała się krzykiem, podczas gdy inni jęczeli coraz głośniej. Fala łkań zalała salę, zagłuszając modlitwę Paneloux, i Rieux, oparty o poręcz łóżka, zamknął oczy, pijany ze zmęczenia i odrazy. Kiedy je otworzył, ujrzał Tarrou obok siebie.
— Muszę wyjść — powiedział Rieux. — Nie mogę tego znieść dłużej.
Nagle jednak inni chorzy umilkli. Doktor zorientował się wtedy, że krzyk dziecka osłabł, słabł ciągle i urwał się wreszcie. Wokół niego skargi podniosły się znowu, lecz były głuche jak dalekie echo tej walki, która się skończyła. Walka bowiem się skończyła.
Castel przeszedł na drugą stronę łóżka i powiedział, że to koniec. Z ustami otwartymi, ale niemymi, dziecko odpoczywało w głębi rozrzuconych koców, mniejsze nagle, z resztkami łez na twarzy.
Paneloux zbliżył się i wykonał gest błogosławieństwa. Potem zebrał sutannę i wyszedł środkiem sali.
Śmierć ojca Paneloux
Ojciec leżał bez ruchu. Twarz, nadmiernie czerwona dnia poprzedniego, stała się teraz sina, co widoczne było tym wyraźniej, że zachowała kształt okrągły. Ojciec patrzył na mały świecznik z kolorowych paciorków, który wisiał nad łóżkiem. Kiedy stara pani weszła, odwrócił się w jej stronę. Według jej słów, wyglądał tak, jakby bity przez całą noc
stracił wszelką zdolność reakcji. Zapytała księdza, jak się czuje. Odparł głosem, w którym dostrzegła ton dziwnie obojętny, że ma się źle, że nie trzeba mu lekarza, wystarczy przewieźć go do szpitala, żeby wszystko odbyło się według przepisów. Stara pani pobiegła przerażona do telefonu. Rieux przyjechał w południe. Wysłuchawszy pani domu, odparł tylko, że Paneloux miał rację, i że jest już za późno. Ojciec przyjął doktora z tym samym obojętnym wyrazem. Rieux zbadał go i był zdumiony, nie widząc żadnego z głównych objawów dżumy dymieniczej czy płucnej prócz obrzęku gardła i duszności. W każdym razie puls był tak słaby, a stan ogólny tak alarmujący, że mało było nadziei.
— Ksiądz nie ma żadnego z głównych objawów choroby — powiedział do Paneloux. — Ale są powody do podejrzeń i muszę księdza izolować.
[…]
Gorączka poszła w górę. Kaszel stawał się bardziej głuchy i torturował chorego przez cały dzień. Wieczorem wreszcie ojciec wykrztusił z siebie duszącą go watę. Była czerwona. Wśród zgiełku gorączki Paneloux nadal patrzył obojętnie i kiedy nazajutrz znaleziono go martwego, na wpół wychylonego z łóżka, , jego spojrzenie nic nie wyrażało.
Napisano na karcie kontrolnej: “Wypadek wątpliwy".
Pogrzeby, cmentarze
Ale wszystkie te znaki pory roku nie mogły sprawić, by zapomniano o opustoszałych cmentarzach. W poprzednich latach tramwaje pełne były mdłego zapachu chryzantem i procesje kobiet udawały się do miejsc, gdzie spoczywali ich bliscy, by ubrać kwiatami groby. Był to dzień, w którym próbowano wynagrodzić zmarłemu osamotnienie i niepamięć długich miesięcy. Ale tego roku nikt nie chciał myśleć o zmarłych. Właśnie dlatego, że myślano o nich zbyt wiele. Rzecz nie polegała już na tym, by powrócić do nich z odrobiną żalu i wielką melancholią. Nie byli to już ci opuszczeni, do których przychodziło się wytłumaczyć raz na rok. Byli intruzami, o których chce się zapomnieć. Toteż święto zmarłych w tym roku w pewien sposób zręcznie ukryto. Według Cottarda, którego język, zdaniem Tarrou, stawał się coraz bardziej ironiczny, co dzień było święto zmarłych.
Rzeczywiście, radosne ognie dżumy płonęły coraz żwawiej w piecu krematoryjnym. Co prawda, liczba zmarłych nie zwiększała się z dnia na dzień. Ale dżuma jak gdyby rozsiadła się wygodnie, wnosząc do swych codziennych morderstw precyzję i regularność dobrego urzędnika.
Leszek Hołdanowicz, Requiem dla 500 tysięcy, 1963,
S. Mrożek, Tango, fragm. aktu III,
ARTUR - (odtrąca ją) Mnie? Żal? Ty śmiesz mnie żałować? Nie potrzebuję niczyjej litości! Wy mnie jeszcze nie znacie, ja wam wszystkim pokażę! Dobrze, nie chcieliście mojej idei, podeptaliście mnie! (do Ali) Obrzuciłaś błotem najszlachetniejszy zamysł, jaki był kiedykolwiek w historii, ty kuro! O, ślepoto! Nie wiesz, kogo straciłaś. I to z kim? Z tym plugawym symptomem rozkładu naszych czasów! Odchodzę, ale nie zostawię was na ziemi. I tak nie wiecie, po co żyć. Gdzie jest ten twój słodki amant? Gdzie ten zgniły brzuch? Niech ja go wypatroszę, twego rannego ptaszka, (kręci się rozpaczliwie po pokoju, szukając po omacku na stole, na stolikach, nawet na sofie) Rewolwer!
Gdzie jest rewolwer?! Przez te przeklęte porządki nie można niczego znaleźć. Mama nie widziała gdzieś rewolweru.
(Edek zakrada się do niego od tyłu, wyjmuje z zanadrza rewolwer i kolbą z. rozmachem uderza Artura w kark. Artur osuwa się na kolana. Edek odrzuca broń, wprawnie popycha mu głowę do przodu i kiedy bezbronna głowa Artura jest prawie przy podłodze, Edek, splótłszy dłonie, unosi się na palcach i z góry, jak siekierą, bije jeszcze raz w odsłonięty kark, aż przysiadając od rozmachu. Artur osuwa się na czworaki, czołem dotykając podłogi.
ALA - (klękając obok Artura) Artur!
ELEONORA - (klękając z drugiej strony) Artur, mój synu!
EDEK - (odchodzi na stronę, ogląda sobie ręce, mówi ze zdziwieniem) Ale był twardy.
ARTUR - (powoli, cicho, jakby bardzo zdumiony) Dziwne... wszystko gdzieś zniknęło...
ALA - Ja nie chciałam... To nieprawda!
EDEK - Ejże!
ARTUR - (wciąż z czołem przy podłodze, mówi cicho) Ja ciebie kochałem, Alu...
ALA - Dlaczego mi wcześniej tego nie powiedziałeś?
EDEK - Ja cię kocham, a ty śpisz.
ELEONORA - (biegnie do Stomila i szarpie go) Obudź się, twój syn umiera!
STOMIL - (otwierając oczy) Więc jeszcze i to? Niczego nie oszczędzicie? (wstaje z trudem i podtrzymywany przez Eleonorę zbliża się do Artura. Artur na środku sceny, wciąż w tej samej pozycji. Eleonora, Stomil i Eugeniusz stoją nad nim, Ala klęczy. Edek, na boku, siada wygodnie na fotelu)
ARTUR - (osuwając się na podłogę) Ja chciałem! Ja chciałem! (pauza)
ALA - (wstając z klęczek, mówi rzeczowo) Nie żyje.
EUGENIUSZ - Może to i lepiej dla niego. O mało co nie został wujobójcą.
STOMIL - Wybaczcie mu, bo nie był szczęśliwy.
EUGENIUSZ - (wielkodusznie) Nie chowam do niego urazy. I tak mi już nic nie zrobi.
STOMIL - Chciał zwyciężyć wszystkojedność i bylejakość. Żył rozumem, ale zbyt namiętnie. Za to zabiło go uczucie, zdradzone przez abstrakcję.
EDEK - Myślał dobrze, tylko był za nerwowy. Taki się nie uchowa.
Pozostali odwracają się ku niemu.
STOMIL - Milcz, kanalio, i opuść ten dom. Ciesz się, że nie żądamy od ciebie rachunku.
EDEK - A dlaczego miałbym teraz sobie pójść? Powtarzam: on myślał dobrze. Ja tu zostanę.
STOMIL - Po co?
EDEK - Teraz moja kolej. Wy będziecie mnie słuchać.
STOMIL - My? Ciebie?
EDEK - A dlaczegóż by nie? Widzieliście, jaki mam cios. Ale nie bójcie się, byle cicho siedzieć, nie podskakiwać, uważać, co mówię, a będzie wam ze mną dobrze, zobaczycie. Ja jestem swój chłop. I pożartować mogę, i zabawić się lubię. Tylko posłuch musi być.
EUGENIUSZ - Ładnieśmy wpadli.
EDEK - Panie Genek, co to za niegrzeczna mowa? Lepiej zdejm mi pan buty...
EUGENIUSZ - Ulegam przemocy, ale w duszy będę nim gardził.
EDEK - A gardźże sobie pan, tylko zdejmuj. No, ruszać się, raz-dwa! (Eugeniusz przyklęka i zdejmuje buty Edkowi)
STOMIL - Zdawało mi się, że to międzyludzkie rządzi nami i za to ludzkie mści się, zabijając nas. Ale widzę, że to tylko Edek.
ELEONORA - Może nie będzie tak źle, Stomilu. On przecież pozwoli ci na dietę.
EUGENIUSZ - (z butami w ręku) Wyczyścić?
EDEK - Możesz je pan sobie wziąć. Ja i tak się przebiorę, (wstaje i ściąga z Artura marynarkę, wkłada ją na siebie i przegląda się przed lustrem) Ciasna, ale można wytrzymać.
O.N.A., Kiedy powiem sobie dość,
https://www.youtube.com/watch?v=ghh0ttnRdiQ
Strachy na lachy, Czarny chleb, czarna kawa,
Adam Zagajewski, Brama,
Barbarze Toruńczyk
Czy kochasz słowa tak jak nieśmiały czarodziej kocha chwilę ciszy
- już po występie, kiedy jest sam w pustej szatni, w której
płonie smolistym, tłustym płomieniem żółta świeca?
Jaka miłość dozwoli ci pchnąć ciężką bramę, tak żebyś znowu
poczuł zapach tego drewna i rdzawy smak wody z archaicznej studni,
i żebyś raz jeszcze ujrzał wysoką gruszę, dumną matronę, która w jesieni
arystokratycznie oddawała nam swe doskonałe w kształcie owoce,
po czym niemo pogrążała się w rozpatrywaniu nieszczęść zimy.
Tuż obok dymił obojętny komin fabryki i milczało brzydkie miasto,
ale w ogrodach głęboko pod cegłami pracowała niestrudzona ziemia,
nasza czarna pamięć i przepastna spiżarnia umarłych, dobra ziemia.
Jakiej odwagi trzeba, żeby pchnąć ciężką bramę,
jakiej odwagi, żeby zobaczyć was wszystkich znowu
zebranych w jednym pokoju pod gotycką lampą -
mama nieuważnie czyta gazetę, ćmy uderzają o szybę,
nic się nie dzieje, nic, zaledwie wieczór, modlitwa; czekamy...
Tylko raz żyliśmy.
J. Kaczyński, Przemówienie na temat katastrofy smoleńskiej,
Szanowni Państwo, proszę was o chwilę ciszy i skupienia. Chciałbym powiedzieć kilka słów o dzisiejszym dniu. O tym, co powinniśmy uczynić, do czego powinniśmy dążyć. Otóż Szanowni Państwo, kiedy na was patrzę, to jedno z całą pewnością wiem: ci, którzy chcieli zabić pamięć, przegrali. Przegrali proszę państwa. Nie udało się. Nie udało się, pamiętamy. My pamiętamy i będziemy pamiętać. A pamiętamy dlatego, że szanujemy tych, którzy zginęli, bo szanujemy naród polski, szanujemy sami siebie. Pamiętamy, powtarzam, bo nie pamiętać mogą tylko ci, którzy ani Polski, ani poległych, ani nawet siebie samych nie szanują. A ci, którzy siebie nie szanują, nie są szanowani przez innych. I każdy dzień, także te ostatnie dni, przynoszą kolejne dowody, że to jest prawda, że kto nie szanuje siebie, nie jest szanowany przez innych.
Ta sprawa tablicy, którą w nocy potajemnie zmieniono, to przecież wielki dowód braku szacunku. Ale powtarzam: jeśli ktoś siebie nie szanuje, jeśli ktoś nie potrafi wypełniać elementarnych obowiązków, które ciążą na każdym, kto sprawuje wysokie urzędy, tego nie szanują i inni. I mamy tego dowody. Kiedyś tutaj chyłkiem zawieszano tablicę. Teraz w nocy inni chyłkiem tablicę zdjęli i zmienili. Jest między tymi dwoma faktami, wydawałoby się, odległymi w czasie, miejscu, wydawałoby się bez związku, jednak pewien wyraźny związek. Musimy o tym pamiętać. Musimy pamiętać o tym po to, by nigdy nie dać sobie wmówić że ci, którzy nie szanują Polski, którzy nie szanują nas, którzy nie szanują siebie, mają prawo mówić w naszym imieniu, mają prawo mówić w imieniu naszego kraju. Nie mają takiego prawa!
Polacy dobrze wiedzą, co zdarzyło się 71 lat temu w Katyniu, w Charkowie, w Miednoje, w Twerze. Doskonale to wiemy. I doskonale wiedzą, co zdarzyło się w Smoleńsku. Wiemy to i domyślamy się, dlaczego tak się zdarzyło. Ale wiemy także i o tym, co zdarzyło się tu, w tym miejscu, przed tym Pałacem. Co działo się w całej Polsce. Wiemy, pamiętamy, że naród, że ta najlepsza część narodu była wtedy zjednoczona. Pamiętamy jak bardzo tą jedność żeśmy przeżywali, ile siły czerpaliśmy z tej jedności. Ona była dla nas wspomożeniem w ciężkiej chwili, była wsparciem, była nadzieją na przyszłość. Ale są tacy, których ta jedność przeraziła. Są tacy, których przeraziła. Zostawmy ich z ich strachem, ich kordonami, które nie pozwalają tutaj dotrzeć przed pałac. Zostawmy ich w z ich przeświadczeniu - które nie wiadomo skąd czerpią - że są lepsi. Zostawmy z ich niewiarą w Polskę. Dziś, w rok po strasznej tragedii, pytamy o tych, którzy zginęli. I pytamy o to, czy zostawili testament. Tak, zostawili testament. I zostawił także taki testament prezydent Rzeczpospolitej Polskiej. I w centrum całej jego działalności była głęboka wiara w Polskę, w jej przyszłość, była duma z Polski. On mówił: warto być Polakiem, warto by Polska trwała, warto by w Polsce powstała wreszcie elita czysta, niepowiązana z tamtymi czasy. Elita patriotyczna, elita gotowa pracować dla ojczyzny w każdym miejscu, w każdej sytuacji i na każdym forum gotowa jej bronić. To była wiara głęboka i wiara skierowana w przyszłość. Pamiętajmy o tym i dziś. Pamiętajmy o tym, że przychodzimy tutaj uczcić to, co się stało w przeszłości, ale przychodzimy także dla przyszłości. Przeszłość, pamięć jest ważna, jest bardzo ważna. Nie można budować domu na piasku, a pamięć to skała. Dom trzeba budować na skale - tak uczy ewangelia. Ale ten dom musi być solidny, musi być mocny i musi być nasz! Wolna Polska, ale jaka Polska? Jaka Polska będzie tym solidnym, silnym, naszym domem?
Po pierwsze musi to być Polska sprawiedliwa. Polska życzliwa, życzliwa jako państwo dla swoich obywateli. Musi zwracać się ku najsłabszym, ku tym, którym źle. Musi potrafić wyciągnąć do nich rękę. To musi być Polska praworządna, to musi być Polska, której sądy będą decydowały, wydawały wyroki zgodnie z prawem, bez względu na to, kto przed sądem stoi: czy silny, czy słaby, czy miliarder, czy też człowiek skromny. Sądy, które nie będą się ośmielały nazywać białego czarnym, kłamać w żywe oczy, gdzie prawda będzie rzeczą niepodważalną! To musi być Polska, w której wszyscy, którzy pracują dla państwa, ci, których wspólnie nazywamy aparatem państwowym, będą służyć obywatelowi, będą nam służyć! Niezależnie od tego czy są policjantami, urzędnikami, nauczycielami. Niezależnie od tego, jaką konkretną pracę czy służbę wykonują, bo po to są! Po to są, by służyć zwykłemu obywatelowi. By służyć Polakom! By służyć naszej teraźniejszości, naszej przyszłości.
Bo wreszcie, szanowni państwo, to musi być Polska odważnej i zdecydowanej polityki zagranicznej. Polityki broniącej polskich interesów. Można to porównać do okrętu, który ma napęd i ma ster, a w żadnym razie nie może być tak, że jest to jakiś kawał drewna, bez napędu, bez steru, który płynie głównym nurtem, jak to się ostatnio mówi, tylko nie wiadomo, dokąd ten nurt nas prowadzi! I to wreszcie musi być Polska, w której nasi rodacy, nasi obywatele, wszyscy, ale szczególnie ci młodzi, ci dzisiaj dotknięci masowym bezrobociem, będą mieli szansę. Trzeba te wszystkie bariery, które tworzy złe prawo, które tworzą kliki, mafie, korupcja - zniszczyć. To dopiero będzie taka Polska!
Ten wielki kapitał, który zgromadziliśmy - w naszych umysłach, naszych sercach, w ciągu ostatnich przeszło 20 lat, który zgromadziliśmy dzięki społeczeństwu, dzięki rodzinom, ten kapitał musi być wykorzystany. On może eksplodować, on może pchnąć Polskę do przodu, w wielkim tempie, ale nasz porządek publiczny, nasz porządek społeczny, nasz porządek ekonomiczny, musi być inny. Musi być zmieniony. O takiej Polsce marzył Lech Kaczyński, mój świętej pamięci brat i prezydent Rzeczpospolitej. Marzył i pracował dla niej - jako działacz Solidarności, jako szef Najwyższej Izby Kontroli, jako minister sprawiedliwości, jako prezydent tego miasta i wreszcie jako prezydent Rzeczpospolitej. Walczył o nią i może dlatego nie ma go już wśród nas. Ale jego testament jest, z całą pewnością, aktualny, o taką Polskę musimy walczyć, każdego dnia - nie tylko takiego jak ten dziś - piękny, wspaniały i uroczysty.
I musimy też pamiętać, pamiętać czynnie, pamiętać o tym, że ci, którzy zabiegali o dobry los ojczyzny powinni być uczczeni - bez małostkowych wykrętów, bez różnego rodzaju chwytów i chwycików, bez tej marności, którą widzimy w tych, którzy uczcić poległych, a w szczególności poległego prezydenta, nie chcą.
Dziękuję, dziękuję państwu, ale pamiętajcie - jeśli chcemy kiedyś zobaczyć pomniki wszystkich poległych, bo wszystkim się to należy, jeśli chcemy zobaczyć pomniki Lecha Kaczyńskiego, ale przede wszystkim, jeśli chcemy sprawiedliwej Polski, nie tej, która nieustannie sięga do płytkich kieszeni, jeśli tylko coś złego się w ekonomii dzieje, jeśli chcemy Polski solidarnej, jeżeli chcemy Polski, o którą walczyły miliony w latach osiemdziesiątych, to musimy przypomnieć sobie te dni sprzed sześciu lat, gdy bardzo wielu z nas marzyło o tym, co nie my, nie nasza formacja polityczna nazwała IV Rzeczpospolitą. Musimy o tym pamiętać, bo chociaż wtedy się nie udało, to musi się udać. Musimy zmienić Polskę! Musimy zmienić Polskę w imię naszego interesu, w imię interesu naszego narodu, w imię interesu każdego z nas, w imię interesu przyszłych pokoleń! Tak dalej być nie może!
Tak dalej być nie może, ale ja głęboko wierzę, że przyjdzie taki czas, gdy będziemy składali wieńce, kwiaty, zapalali znicze pod powstałymi już pomnikami i będziemy wspominali ten straszny dzień, 10 kwietnia 2010 r., jako dzień tragicznego, straszliwie tragicznego wydarzenia, ale także jako dzień przebudzenia Polaków. Dziś, proszę państwa, w to przebudzenie wierzę mocniej niż wczoraj. Jestem przekonany, że Polska się budzi, i że będziemy mieli nową i lepszą Polskę!.