Rodzina w pozytywizmie (realizmie)

W trakcie opracowywania zagadnienia zapoznaj się z opracowaniami i wykorzystaj wskazywane w nich konteksty:

opracowanie pozytywizmu; opracowanie pozytywizmu - wersja minimum;

opracowanie Lalki; opracowanie Mendla Gdańskiego; opracowanie Nad Niemnem; opracowanie Pani Bovary; opracowanie Potopu; opracowanie Zbrodni i kary;

 

B. Prus, Lalka, fragm.,

Ignacy Rzecki T. I, rozdział I

Pan Ignacy od dwudziestu pięciu lat mieszkał w pokoiku przy sklepie. W ciągu tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę, szafy i szyby w oknach, zakres swojej działalności i subiektów; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki sam. Było w nim to samo smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą samą kratą, na której szczeblach zwieszała się być może ćwierćwiekowa pajęczyna, a z pewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie wypłowiała z tęsknoty za słońcem.

 

Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem, także niegdyś zielonym, dziś tylko poplamionym. Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną piaseczniczką, przymocowaną do tej samej podstawki - para mosiężnych lichtarzy do świec łojowych, których już nikt nie palił, i stalowe szczypce, którymi już nikt nie obcinał knotów. Żelazne łóżko z bardzo cienkim materacem, nad nim nigdy nie używana dubeltówka, pod nim pudło z gitarą, przypominające dziecinną trumienkę, wąska kanapka obita skórą, dwa krzesła również skórą obite, duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej barwy stanowiły umeblowanie pokoju, który ze względu na swoją długość i mrok w nim panujący zdawał się być podobniejszym do grobu aniżeli do mieszkania.

 

Równie jak pokój, nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego.

 

Rano budził się zawsze o szóstej; przez chwilę słuchał, czy idzie leżący na krześle zegarek, i spoglądał na skazówki, które tworzyły jedną linię prostą. Chciał wstać spokojnie, bez awantur; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe ręce nie okazywały się dość uległymi jego woli, więc zrywał się nagle, wyskakiwał na środek pokoju i rzuciwszy na łóżko szlafmycę, biegł pod piec do wielkiej miednicy, w której mył się od stóp do głów, rżąc i parskając jak wiekowy rumak szlachetnej krwi, któremu przypomniał się wyścig.

 

Podczas obrządku wycierania się kosmatymi ręcznikami z upodobaniem patrzył na swoje chude łydki i zarośnięte piersi mrucząc:

 

"No, przecie nabieram ciała".

 

W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir z wybitym okiem i mocno otrząsnąwszy się, zapewne z resztek snu, skrobał do drzwi, za którymi rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar. Pan Rzecki, wciąż ubierając się z pośpiechem, wypuszczał psa, mówił dzień dobry służącemu, wydobywał z szafy imbryk, mylił się przy zapinaniu mankietów, biegł na podwórze zobaczyć stan pogody, parzył się gorącą herbatą, czesał się nie patrząc w lustro i o wpół do siódmej był gotów.

 

Obejrzawszy się, czy ma krawat na szyi, a zegarek i portmonetkę w kieszeniach, pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i, trochę zgarbiony, uroczyście otwierał tylne drzwi sklepu obite żelazną blachą. Wchodzili tam obaj ze służącym, zapalali parę płomyków gazu i podczas gdy służący zamiatał podłogę, pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień dzisiejszy.

[...]

Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień.

[...]

Niekiedy, podczas tych samotnych zajęć, w starym subiekcie budziło się dziecko. Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka. Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup, był piejący kogut, mysz, która biegała, pociąg, który toczył się po szynach, cyrkowy pajac, który cwałował na koniu, dźwigając drugiego pajaca, i kilka par, które tańczyły walca przy dźwiękach niewyraźnej muzyki. Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i jednocześnie puszczał w ruch. A gdy kogut zaczął piać łopocząc sztywnymi skrzydłami, gdy tańczyły martwe pary, co chwilę potykając się i zatrzymując, gdy ołowiani pasażerowie pociągu, jadącego bez celu, zaczęli przypatrywać mu się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek, przy drgającym świetle gazu, nabrał jakiegoś fantastycznego życia, stary subiekt podparłszy się łokciami śmiał się cicho i mruczał:

 

- Hi! hi! hi! dokąd wy jedziecie, podróżni?... Dlaczego narażasz kark, akrobato?... Co wam po uściskach, tancerze?... Wykręcą się sprężyny i pójdziecie na powrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!...a wam, gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...

 

Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony chodził go pustym sklepie, a za nim jego brudny pies.

 

"Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcji... głupstwo całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież prawda?.. "

 

Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie, więc uważano go za bzika, a poważne damy, mające córki na wydaniu, nieraz mówiły:

 

- Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo!

 

Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach, na których mieszkali jego koledzy albo oficjaliści sklepu. Wówczas jego ciemnozielona algierka lub tabaczkowy surdut, popielate spodnie z czarnym lampasem i wypłowiały cylinder, nade wszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie się zwracały powszechną uwagę. Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej zniechęcał się do spacerów. Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całymi godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno, za którym widać było szary mur sąsiedniego domu, ozdobiony jednym jedynym, również zakratowanym oknem, gdzie czasami stał garnczek masła albo wisiały zwłoki zająca.

[...]

Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi, utopiony w wartkim, ale ciasnym wirze sklepowych interesów, czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli. A ponieważ jednym nie ufał, inni go nie chcieli słuchać, a Wokulskiego nie było, więc rozmawiał sam z sobą i - w największym sekrecie pisywał pamiętnik.

Stanisław Wokulski, Tom II, rozdział 1

Zaszedłem do piwnicy. Patrzę, mój pan Jan przy łojówce ściąga lewarem wino z beczki do butelek, a we framudze majaczą jakieś dwa cienie: siwy starzec w piaskowym surducie, z pliką papierów na kolanach, i młody chłopak z krótko ostrzyżonym łbem i miną zbója. To był Stach Wokulski i jego ojciec. Siadłem cicho (bo Machalski nie lubił, ażeby mu przeszkadzano przy ściąganiu wina), a siwy człowiek w piaskowym surducie prawił jednostajnym głosem do owego młodzika:

 

- Co to wydawać pieniądze na książki?... Mnie dawaj, bo jak będę musiał przerwać proces, wszystko zmarnieje. Książki nie wydobędą cię z upodlenia, w jakim teraz jesteś, tylko proces. Kiedy go wygram i odzyskamy nasze dobra po dziadku, wtedy przypomną sobie, że Wokulscy stara szlachta, i nawet znajdzie się familia... W zeszłym miesiącu wydałeś dwadzieścia złotych na książki, a mnie akurat tyle brakowało na adwokata... Książki!... zawsze książki... Żebyś był mądry jak Salomon, póki jesteś w sklepie, będą tobą pomiatali, chociażeś szlachcic, a twój dziadek z matki był kasztelanem. Ale jak wygram proces, jak wyniesiemy się na wieś...

 

- Chodźmy stąd, ojcze - mruknął chłopak, spode łba patrząc na mnie.

 

Stary, posłuszny jak dziecko, zawinął swoje papiery w czerwoną chustkę i wyszedł z synem, który musiał go podtrzymywać na schodach.

 

- Cóż to za odmieńcy? - pytam Machalskiego, który właśnie skończył robotę i usiadł na zydlu. - Ach!... - machnął ręką. - Stary ma pomieszane klepki, ale chłopak zdatny. Nazywa się Stanisław Wokulski. Bystra bestia!...

[…]

Od tej pory, ile razy Jaś Mincel poszedł na piwo albo do resursy, pani Małgorzata zapraszała do siebie na wieczór mnie i Wokulskiego. Stach zwykle szybko wypijał herbatę, nawet nie patrząc na panią Janowę; potem wsadziwszy ręce w kieszenie myślał zapewne o swoich balonach i milczał jak drewno, a nasza gospodyni nawracała go do miłości.

 

- Czy podobna, panie Wokulski, ażeby pan nigdy nie kochał się? -mówiła. - Ma pan, o ile wiem, ze dwadzieścia osiem lat, prawie tyle co ja... I kiedy ja już od dawna uważam się za starą babę, pan wciąż jest niewiniątkiem...

[...]

Już za trzecią wizytą pani Małgorzata przyjęła nas w szlafroczku (był to bardzo ładny szlafroczek, obszyty koronkami), a na czwartą ja wcale nie zostałem zaproszony, tylko Stach. Nie wiem, dalibóg, o czym gadali. To przecie jest pewne, że Stach wracał do domu coraz więcej znudzony, narzekając, że mu baba czas zabiera, a znowu pani Małgorzata tłumaczyła mężowi, że ten Wokulski jest bardzo głupi i że niemało jeszcze musi napracować się, nim go wyswata.

 

- Pracuj, kochanie, pracuj nad nim - zachęcał ją mąż - bo szkoda dziewczyny, no i Wokulskiego. Strach pomyśleć, że taki porządny chłopak, który tyle lat był subiektem, który może odziedziczyć sklep po Hopferze, chce zmarnować się w uniwersytecie. Tfy!...

 

Utwierdzona w dobrych postanowieniach, pani Jasiowa już nie tylko w wieczór zapraszała Wokulskiego na herbatę, na którą on po największej części nie chodził, ale jeszcze sama nieraz zbiegała do mego pokoju, troskliwie wypytując Stacha, czy nie jest chory, i dziwiąc się, że się jeszcze nie kochał, on, prawie starszy od niej (myślę, że ona była trochę starsza od niego). Jednocześnie zaczęła kobieta dostawać jakichś płaczów i śmiechów, wymyślać mężowi, który na całe dnie uciekał z domu, i występować z pretensjami do mnie, że jestem niedołęga, że nie rozumiem życia, że przyjmuję na lokatorów ludzi podejrzanych...

 

Słowem wywiązały się takie awantury w domu, że Jaś Mincel schudł, pomimo że coraz więcej pił piwa, a ja myślałem: jedno z dwojga... Albo podziękuję Minclowi za obowiązek, albo wypowiem lokal Stachowi.

[…]

A znowu kiedy indziej zjawiał się sam Stach i siedział w pokoju parę dni bez zajęcia, rozdrażniony, ciągle nadsłuchujący, jak kochanek, który przyszedł na schadzkę z mężatką, lecz zamiast niej spodziewa się zobaczyć męża.

 

Nie posądzam, ażeby Małgosia Minclowa miała być tą mężatką, gdyż i ona wyglądała, jakby ją giez ukąsił. Z rana oblatywała kobieta ze trzy kościoły, widocznie pragnąc niepokoić z kilku stron miłosiernego Boga. [...]

 

Tymczasem Jaś Mincel, dręczony w domu przez żonę, od samego rana szedł na piwo i wracał aż wieczorem. Wynalazł nawet przysłowie: "Co tam!... Raz kozie śmierć...", które powtarzał do końca życia.

 

Nareszcie pewnego dnia Stach Wokulski całkiem zniknął mi z oczu. Dopiero we dwa lata napisał do mnie list z Irkucka prosząc, abym mu przysłał jego książki. [...]

W tym czasie umarł Jaś Mincel. Wdowa pogrzebała go po chrześcijańsku, przez tydzień nie wychodziła ze swych pokojów, a po tygodniu zawołała mnie na konferencję. […]

W pół roku zaś później Stach powiedział mi, że... żeni się z panią Małgorzatą Mincel.

[...]

Przy młodym mężu w panią Małgorzatę jakby nowy duch wstąpił. Kupiła sobie fortepian i zaczęła uczyć się muzyki od jakiegoś starego profesora, ażeby - jak mówiła - "nie budził w Stasieczku zazdrości". Godziny zaś wolne od fortepianu przepędzała na konferencjach z siewcami, modystkami, fryzjerami i dentystami robiąc się przy ich pomocy co dzień piękniejszą. A jaka ona była tkliwa dla męża!... Nieraz przesiadywała po kilka godzin w sklepie, tylko wpatrując się w Stasiulka. Dostrzegłszy zaś, że między kundmankami trafiają się przystojne, cofnęła Stacha z sali frontowej za szafy i jeszcze kazała mu zrobić tam budkę, w której, siedząc jak dzikie zwierzę, prowadził księgi sklepowe.

[…]

Niekiedy, osobliwie podczas zimy, Stach wymykał się na tydzień z domu do znajomego leśnika, polował tam całe dnie i włóczył się po lasach. Wówczas pani już trzeciego dnia jechała w pogoń za swym kochanym zbiegiem, chodziła za nim po gąszczu i w rezultacie - przywoziła chłopa do Warszawy.

[...]

Po upływie trzech lat takiego życia, któremu zresztą nie można Było nic zarzucić, poznałem, że stalowy ten człowiek zaczyna się giąć w aksamitnych objęciach jejmości. Pobladł, pochylił się, zarzucił swoje uczone książki, a wziął się do czytania gazet i każdą chwilę wolną przepędzał ze mną na rozmowie o polityce.

[…]

Tymczasem w piątym roku pożycia pani Małgorzata nagle poczęła się malować... Zrazu nieznacznie, potem coraz energiczniej i coraz nowymi środkami... Usłyszawszy zaś o jakimś likworze, który damom w wieku miał przywracać świeżość i wdzięk młodości, wytarła się nim pewnego wieczora tak starannie od stóp do głów, że tej samej nocy wezwani na pomoc lekarze już nie mogli jej odratować. I zmarło biedactwo niespełna we dwie doby na zakażenie krwi, tyle tylko mając przytomności, aby wezwać rejenta i cały majątek przekazać swemu Stasiulkowi.

[...]

Poszedł do teatru i... na drugi dzień nie mogłem go poznać: w starcu ocknął się mój Stach Wokulski: Wyprostował się, oko nabrało blasku, głos siły...

 

Od tej pory chodził na wszelkie przedstawienia, koncerty i odczyty.

 

Wkrótce pojechał do Bułgarii, gdzie zdobył swój olbrzymi majątek, a w parę miesięcy po jego powrocie jedna stara plotkarka (pani Meliton) powiedziała mi, że Stach jest zakochany...

 

Roześmiałem się z tej gawędy, bo przecież kto się kocha, nie wyjeżdża na wojnę. Dopiero teraz, niestety! Zaczynam przypuszczać, że baba miała rację...

Helena Stawska, T II, rozdział 8

Widząc obie damy odezwałem się:

- Nasz gospodarz, pan Wokulski, przychodzi złożyć paniom uszanowanie i zakomunikować wiadomości...

- O Ludwiczku?.. - pochwyciła pani Misiewiczowa. - Czy żyje?..

Pani Stawska pobladła, a potem równie szybko zarumieniła się. Była w tej chwili tak piękna, że nawet Wokulski przypatrywał się jej, jeżeli nie z zachwytem, to przynajmniej z życzliwością. Jestem pewny, że z miejsca zakochałby się w niej, gdyby nie ten podły zapach kalafiorów zalatujący z kuchni.

Siedliśmy. Wokulski zapytał panie, czy są zadowolone z lokalu, a następnie opowiedział im, że Ludwik Stawski był przed dwoma laty w New Yorku, a następnie przeniósł się do Londynu pod przybranym nazwiskiem. Napomknął z lekka, że Stawski był wówczas chory i że za parę tygodni spodziewa się o nim stanowczych wiadomości.

Słuchając tego pani Misiewiczowa kilka razy odwołała się do pomocy chustki... Pani Stawska była spokojniejsza, tylko parę łez stoczyło się jej po twarzy. Aby ukryć wzruszenie, zwróciła się z uśmiechem do córeczki i rzekła półgłosem:

- Podziękuj, Heluniu, panu, że nam przyniósł wiadomości o tatce.

Znowu łzy jej błysnęły, ale opanowała się. Tymczasem Helunia zrobiła dyg przed Wokulskim, a następnie przypatrzywszy mu się wielkimi oczyma, nagle schwyciła go za szyję i ucałowała w same usta.

Nieprędko zapomnę zmian, jakim uległa fizjognomia Stacha wobec tak niespodzianych pieszczot. Ponieważ, o ile wiem, jeszcze nigdy nie pocałowało go żadne dziecko, więc w pierwszej chwili cofnął się zdziwiony; potem objął Helunię za ramiona, wpatrywał się w nią ze wzruszeniem i pocałował w głowę. Byłbym przysiągł, że wstanie z krzesła i powie pani Stawskiej:

Pozwól pani, ażebym zastąpił ojca tej kochanej dziecinie..."

Ale... nie powiedział tego; spuścił głowę i wpadł w zwykłą sobie zadumę. Dałbym połowę mojej rocznej pensji, ażeby dowiedzieć się: o czym on wtedy myślał? Może o pannie Łęckiej?... Eh, znowu starość wyłazi... Cóż panna Łęcka? ani umywała się do Stawskiej!

Baron i baronowa Krzeszowscy,

Lalka, Tom I, rozdział 8

Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona, trochę narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!... - westchnął spoglądając w lustro. - Ja nie mam pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają, więc są moimi kundmanami...

- Mają bez pracy!... - wtrącił Klejn. - Ładny porządek świata, co?

- No, no... już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj odparł Mraczewski. - Otóż pan baron i pani baronowa od roku prowadzą ze sobą wojnę. On chce rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona chce przepędzić go od zarządu swoim majątkiem, na co on się nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni, szczególniej jednego wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie straciła córkę. Oryginały!... Bawią ludzi wymyślając jedno na drugie...

Lalka, Tom II, rozdział 1

- Cóż to za kobieta, panie Wirski? — spytałem. — To niezwykła kobieta, panie…

- Jak wszystkie histeryczki — mruknął eks-obywatel. — Straciła córeczkę, mąż ją porzucił… Same awantury!…

Lalka, Tom, II, rozdział 12

Rzecki spuścił głowę. Szuman mówił dalej:

— Weź pan księcia, co on robi? Wzdycha nad „tym nieszczęśliwym krajem”, i tyle. A pan baron Krzeszowski? Myśli, ażeby wydobyć pieniądze od żony.

Lalka, Tom III, rozdział 14

Był ubrany w nowy tużurek i świeży kapelusz, w ręku trzymał laseczkę ze srebrną końską nogą. Miał minę spokojną, ale pod tymi pozorami wierny sługa dostrzegł mocne wzruszenie. Już w przedpokoju binokle dwa razy spadły baronowi, a lewa powieka drgała mu bez porównania częściej aniżeli przed pojedynkiem albo nawet przy sztosie.

- Zamelduj mnie pani baronowej - rzekł pan Krzeszowski nieco przytłumionym głosem.

Leon otworzył drzwi salonu i prawie groźnie zawołał:

- Jaśnie pan!...

A gdy baron wszedł, zamknął za nim drzwi, odprawił Mariannę, która przybiegła z kuchni, i - sam zaczął podsłuchiwać.

Pani baronowa, siedząca z książką na kanapie, na widok męża powstała. Gdy baron złożył jej głęboki ukłon, chciała odkłonić się, ale znowu upadła na kanapę.

- Mężu mój... - szepnęła zasłaniając twarz rękoma. - O! Co ty robisz...

- Przykro mi bardzo - rzekł baron kłaniając się po raz drugi - że składam pani uszanowanie w takich warunkach...

- Ja wszystko gotowa jestem przebaczyć, jeżeli...

- Jest to bardzo zaszczytne dla nas obojga - przerwał baron - ponieważ i ja gotów jestem zapomnieć pani wszystko, co dotyczy mojej osoby. Na nieszczęście, raczyła pani wprowadzić w grę moje nazwisko, które lubo w historii świata nie odznaczyło się żadną niezwykłością, zasługuje przecież na to, aby je oszczędzano.

- Nazwisko?... - powtórzyła baronowa.

- Tak, pani - odparł baron kłaniając się po raz trzeci, ciągle z kapeluszem w ręku. - Daruje pani, że dotknę tej niemiłej sprawy, ale... Od pewnego czasu nazwisko moje figuruje we wszystkich sądach... W tej chwili na przykład podoba się pani mieć aż trzy procesy: dwa z lokatorami, a jeden z jej byłym adwokatem, który nie uchybiając mu, jest skończonym łotrem.

- Ależ, mężu! - zawołała baronowa zrywając się z kanapy. - Wszakże w tej chwili ty masz jedynaście procesów o trzydzieści tysięcy rubli długów...

- Przepraszam!... Mam siedemnaście procesów o trzydzieści dziewięć tysięcy rubli długów, jeżeli mnie pamięć nie myli. Ale to są procesy o długi. Między nimi nie ma ani jednego, który wytoczyłbym uczciwej kobiecie o kradzież lalki... Między moimi grzechami nie ma ani jednego anonimu, który by spotwarzał niewinną, a spomiędzy moich wierzycieli ani jeden nie musiał uciekać z Warszawy wygnany przez oszczerstwa, jak się to zdarzyło niejakiej pani Stawskiej dzięki troskliwości pani baronowej Krzeszowskiej...

- Stawska była twoją kochanką...

- Przepraszam. Nie twierdzę, że nie starałem się o jej względy, ale przysięgam na honor, że jest to najszlachetniejsza kobieta, jaką spotkałem w życiu. Niech pani nie obraża ten superlatyw zastosowany do osoby obcej i niech pani raczy mi wierzyć, że pani Stawska jest kobietą, która nawet moje... moje starania zostawiała bez odpowiedzi. A ponieważ, pani baronowo, ja mam honor znać przeciętne kobiety, więc... moje świadectwo coś znaczy...

- W rezultacie czego chcesz, mój mężu? - zapytała pani baronowa już pewnym głosem.

- Chcę... bronić nazwiska, które oboje nosimy. Chcę... nakazać w tym domu szacunek dla baronowej Krzeszowskiej. Chcę zakończyć procesy i dać pani opiekę... Dla dopięcia tego celu zmuszony jestem prosić panią o gościnność. Gdy zaś ureguluję stosunki...

- Opuścisz mnie?

- Zapewne.

- A twoje długi?

Baron powstał z krzesła.

- Moje długi niech panią nie interesują - odparł tonem głębokiego przekonania. - Jeżeli pan Wokulski, zwyczajny szlachcic, mógł w ciągu paru lat zrobić miliony, człowiek z moim nazwiskiem potrafi spłacić czterdzieści tysięcy długów. I ja pokażę, że umiem pracować...

- Jesteś chory, mój mężu - odparła baronowa. - Przecie wiesz, że pochodzę z rodziny, która zrobiła swój majątek, i dlatego mówię ci, że ty nie potrafisz zapracować nawet na własne utrzymanie... Ach, nawet na wykarmienie najuboższego człowieka!...

- Zatem pani odrzucasz moją opiekę, którą ofiaruję jej pod wpływem próśb księcia i dbałości o honor nazwiska?

- Ale owszem!... Zacznijże się nareszcie mną opiekować, bo dotychczas...

- Co do mnie - przerwał baron z nowym ukłonem - będę się starał zapomnieć o przeszłości...

- Zapomniałeś o niej dawno... Nie byłeś nawet na grobie naszej córki...

W taki sposób baron zainstalował się w mieszkaniu swojej żony. Przerwał procesy z lokatorami, byłemu adwokatowi baronowej oświadczył, że każe mu dać baty, jeżeli kiedykolwiek wyrazi się bez szacunku o swojej klientce, do pani Stawskiej napisał list z przeprosinami i posłał jej (aż pod Częstochowę) ogromny bukiet. Nareszcie przyjął kucharza i wraz ze swoją małżonką złożył wizyty rozmaitym osobom z towarzystwa, powiedziawszy pierwej Maruszewiczowi, który ogłosił to po mieście, że jeżeli która z dam nie odda im rewizyty, wówczas baron od jej męża zażąda satysfakcji.

F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, fragm.,

Rodzina Marmieładowów

Katarzyna Iwanowna, moja małżonka, jest osobą wykształconą, córką oficera sztabowego. Niechaj, niechaj będę szubrawcem, natomiast ona jest i wzniosłego serca, i pełna uczuć wyszlachetnionych przez edukację. A tymczasem... o, gdybyż ona mnie pożałowała! Szanowny panie, szanowny panie, przecież trzeba, żeby każdy człowiek miał bodaj jedno takie miejsce, gdzie by go pożałowano! A Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie damą wielkoduszną, ale niesprawiedliwą... I chociaż sam rozumiem, że kiedy mię targa za kudły, to targa je nie inaczej, tylko z żałości serdecznej (albowiem, powtarzam to bez fałszywego wstydu, ona mnie targa za kudły, - [...] jestem urodzone bydlę! - Ja myślę - zauważył gospodarz ziewając. Marmieładow z determinacją stuknął pięścią w stół. - Taki już rys mego charakteru! Czy ci wiadomo, czy ci wiadomo, szanowny panie, żem przepił nawet jej pończochy? […]

Po raz pierwszy wyszła za mąż za oficera piechoty, z miłości, i z nim uciekła z domu rodzicielskiego. Męża kochała nadmiernie, lecz on się zaczął bawić karciętami, trafił za kratki i tak już zmarł. Pod koniec bijał ją, ona zaś, jakkolwiek mu nie folgowała, o czym mi wiadomo autentycznie i na podstawie dokumentów, wszelakoż dotychczas go wspomina ze łzami w oczach i mnie go stawia za wzór; a ja się desze, cieszę, że przynajmniej w wyobraźni widzi ale szczęśliwą niegdyś... I została po nim z dwojgiem nieletnich dzieci w powiecie dalekim i bandyckim, gdzie i ja się podówczas znajdowałem; została w takiej beznadziejnej nędzy, że chociaż bywałem w życiu w różnorakich opałach, ale nawet nie jestem w stanie tego opisać. Wszyscy zaś krewni odstrychnęli się. Bo też była dumna, nad miarę dumna... I otóż wtedy, szanowny panie, wtedy ja, również wdowiec, z pierwszej żony czternastoletnią córkę mający, oświadczyłem się jej, jako że nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Pan może z tego sądzić, do jakiego stopnia doszła jej niedola, skoro ona, dobrze wychowana i wykształcona, ze znanej rodziny, zdecydowała się wyjść za mnie! Ale wyszła! Płacząc i łkając, załamując' ręce - wyszła! Bo nie miała gdzie pójść. [...] Aliści i tym nie potrafiłem dogodzić; a tymczasem stracilem posadę-takoż nie z własnej winy, tylko wskutek przesunięć personelu; i wówczas dotknąłem!... Już temu półtora roku znaleźliśmy się, po wędrówkach i licznych niedolach, w tej oto stolicy wspanialej i niezliczonymi pomnikami uświetnionej. Tutaj dostałem posadę... Dostałem i znów strąkiem. Rozumie pan? Tutaj już straciłem z własnej winy, albowiem opętało mnie to... zamieszkujemy teraz kątem u gospodyni, Amalii Fiodorowny Lippewechsel, z czego zaś żyjemy i z czego płacimy - nie wiem. Mieszka tam dużo osób poza nami... Najniemożliwsza Sodoma... Hm... tak... A tymczasem podrosła moja córka z pierwszego małżeństwa, ile zaś wycierpiała ta moja córka od swej macochy, gdy podrastała, •i tym zamilczę. Bo aczkolwiek Katarzyna jest pełna wielkodusznych uczuć, ale to dama porywcza, drażliwa, i czasem... […] A tymczasem dzieciarnia głodną... A tymczasem Katarzyna, załamując ręce, chodzi po pokoju, na policzkach jej ukazują się wypieki - jak to zawsze bywa w tej chorobie. Że niby: "Mieszkasz tu u nas, darmozjadzie jeden, jesz, pijesz, korzystasz z ciepła..." Bogiem zaś a prawdą, cóż ona tam "je i pije", kiedy w domu chuda fara, że nawet dziatwa po trzy dni z rzędu nie widuje skórki chleba ja leżałem wtedy... ha, nie będę obwijał w bawełnę! leżałem pijaniusieńki, a wtem słyszę, jak moja Sonia mówi (cichutka jest taka, głosik ma taki potulny... blondyneczka, liczko zawsze bledziutkie), słyszę, jak mówi: "Więc jakże, Katarzyno Iwanowno? Czyż mam się puścić na taką rzecz?" A trzeba panu wiedzieć, że niejaka Daria Francowna, niewiasta złej woli i policji wielokrotnie znana, już ze trzy razy dopytywała się przez gospodynię. "Ha - odpowiada Katarzyna z przekąsem - o cóż masz się drożyć? To mi dopiero skarby!" [...] Powiedziane to było nie przy zdrowych zmysłach, lecz przy uczuciach wzburzonych, w chorobie, przy płaczu dzieci o chleb, zresztą zostało to powiedziane raczej dla obrazy niż w ścisłym znaczeniu... Albowiem małżonka moja taki już ma charakter, że gdy się dzieci rozpłaczą, chociażby z głodu, natychmiast zaczyna je bić. I oto widzę o jakiej szóstej godzinie: Sonieczka wstała, włożyła chusteczkę, włożyła paletko i wyszła z mieszkania, a o dziewiątej wróciła. Przyszła, idzie wprost do Katarzyny i w milczeniu kładzie przed nią na stole trzydzieści rubli. Ani słówka przy tym nie pisnęła, nie spojrzała nawet, tylko wzięła nasz duży, dradedamowy, zielony pled (mamy taki wspólny pled, z dradedamu), nakryła nim głowę i twarz i położyła się na łóżku, twarzą do ściany, że tylko ramionka i ciało dygocą... Ja zaś leżałem w takimże stanie jak uprzednio... I widziałem wówczas, młodzieńcze, widziałem, jak później Katarzyna, również ani słowa nie mówiąc, podeszła do łóżeczka Soni i cały wieczór przeklęczała przy niej, nogi jej całowała, nie chciała wstać, a potem obydwie razem zasnęły objąwszy się... obydwie... obydwie... tak... a ja... leżałem pijaniuteńki.

[…]

Tak by i dziś było, gdyby go konie nie stratowały: wróciłby do domu pijany, koszulę ma na sobie brudną, podartą... położyłby się spać... a ja do świtu prałabym łachmany jego i dzieciaków, a potem suszyła je za oknem, a o świcie usiadłabym do cerowania — tak spędzam noce! I co tu mówić o przebaczeniu? Już mu przebaczyłam!

Głęboki, okropny kaszel przerwał jej mowę. Splunęła do chusteczki i pokazała popu, przyciskając drugą ręką pierś. Chusteczka była pełna krwi...

Pop zwiesił głowę i nie powiedział już więcej ani słowa.

Marmieładow leżał w agonii i nie odrywał oczu od twarzy Katarzyny Iwanowny, która znowu pochyliła się nad nim.

— Soniu! Córko! Przebacz! — krzyknął umierający i wyciągnął ku niej rękę, lecz straciwszy równowagę, spadł z kanapy i upadł twarzą na podłogę. Wszyscy rzucili się ku niemu, podnieśli, ułożyli na posłaniu... konał już. Sonia krzyknęła słabo, podbiegła do ojca, objęła go i zastygła w tym ostatnim uścisku. Zmarł w objęciach córki.

— Dopiął swego — powiedziała Katarzyna Iwanowna, ujrzawszy, że mąż już nie żyje. — Co ja teraz pocznę? Skąd wezmę na pogrzeb? Czym jutro nakarmię dzieci?

[…]

— Soniu! Soniu! — rzekła czule i łagodnie, jakby zdziwiona, że ją widzi. — Soniu kochana, i ty tu jesteś? Podniesiono ją znowu.

— Koniec!... Już czas!... Żegnaj, nieszczęsna!... Zajeździli klacz!... Padła-a-a! — krzyknęła rozpaczliwie i nienawistnie, po czym opadła na poduszkę, ale już nie na długo. Blada, pożółkła, wyschła twarz zapadła się, usta się rozwarły, nogi wyprostowały się konwulsyjnie. Westchnęła głęboko i umarła.

Sonia rzuciła się na ciało, objęła je ramionami i znieruchomiała z twarzą na wyschłej piersi nieboszczki. Poleńka przypadła do nóg matki i całowała je, łkając. Kola i Lonia, nie rozumiejąc jeszcze, co się stało, ale przeczuwając coś strasznego, oburącz chwycili się za ramiona i wpatrywali się w siebie, a potem jednocześnie otworzyli usta i zaczęli krzyczeć.

[…]

— Rodionie Romanowiczu, mam panu kilka słów do powiedzenia — zbliżył się Swidrygajłow.

[...]

— Cały ten kram, to znaczy pogrzeb i resztę, biorę na siebie. Potrzebne są pieniądze, a ja mam je na zbyciu, jak już powiedziałem. Tych dwoje piskląt i tę Poleńkę umieszczę w jakimś przyzwoitym zakładzie dla sierot. Złożę w banku dla każdego z nich kapitał, do pełnoletności, po tysiąc pięćset rubli.