Teatr w modernizmie (Młodej Polsce)
W trakcie opracowywania zagadnienia zapoznaj się z opracowaniami i wykorzystaj wskazywane w nich konteksty:
opracowanie modernizmu; opracowanie modernizmu - wersja minimum;
opracowanie Chłopów; opracowanie Jądra ciemności; opracowanie Wesela; opracowanie Wiernej rzeki; opracowanie Ludzi bezdomnych;
Emil Zola, Nana, fragment pokazujący spektakl teatralny
─ Czy dostałeś bilety do loży prosceniowej dla Lucy? ─ spytał Hektor.
─ Owszem ─ odrzekł dziennikarz ─ ale nie było to takie proste. Ach! Lucy na pewno nie przyjdzie za wcześnie! ─ Stłumił lekkie ziewnięcie. Po chwili milczenia odezwał się: ─ Udało ci się, bo skoro nie widziałeś jeszcze żadnej premiery... Jasnowłosa Wenus będzie wydarzeniem sezonu. Mówi się o niej od pół roku. Ach! mój drogi, co za muzyka! Co za szyk!... Bordenave zna się na rzeczy i dlatego chował to na okres Wystawy Światowej.
Hektor słuchał uważnie.
─ A znasz Nanę, nową gwiazdę, która ma grać Wenus? ─ zapytał.
─ Masz ci los! Znów się zaczyna! ─ wybuchnął Fauchery gestykulując. ─ Od rana zanudzają mnie Naną. A czy Nana to, a czy Nana owo, i tak ze dwadzieścia razy! Cóż ja o niej wiem? Czyż znam wszystkie dziewki paryskie?... Nana to wynalazek Bordenave'a. To już musi być coś odpowiedniego! ─ Uspokoił się, lecz drażniła go pustka sali, przyćmiony blask świecznika, kościelne skupienie przerywane szeptami i trzaskaniem drzwi. ─ Dość tego! ─ rzekł raptem. ─ Co za nuda! Chodźmy... Może na dole znajdziemy Bordenave'a. Dowiemy się od niego jakichś szczegółów.
[...]
Dyrektor rzucił się, by uścisnąć dłoń pewnemu krytykowi teatralnemu, którego felieton miał duże znaczenie. Gdy wrócił, la Faloise już ochłonął. Bał się, że skoro będzie za bardzo zmieszany, potraktują go jak prowincjusza.
─ Mówiono mi ─ zaczął na nowo, chcąc koniecznie coś powiedzieć ─ że Nana ma cudny głos.
─ Ona? ─ krzyknął dyrektor wzruszając ramionami. ─ Toż to istna wrona! Młody człowiek dorzucił spiesznie:
─ No, ale znakomita aktorka.
─ Cóż znowu!... Niezdara! Nie wie, co począć z rękami i nogami. La Faloise zarumienił się lekko. Nic już nie rozumiał.
─ Za nic na świecie nie opuściłbym dzisiejszej premiery ─ wyjąkał. ─ Wiedziałem, że pański teatr...
─ Powiedz pan: mój burdel ─ przerwał znowu Bordenave z uporem człowieka przekonanego o swej racji.
Tymczasem Fauchery z całym spokojem patrzał na wchodzące kobiety. Gdy zobaczył, że kuzyn stoi z otwartymi ustami i nie wie, czy ma się śmiać, czy obrazić, przyszedł mu z pomocą.
─ Zróbże tę przyjemność panu Bordenave, nazywaj jego teatr, tak jak tego żąda, skoro go to bawi... A pan, mój drogi, niech nas pan nie nabiera. Skoro pańska Nana nie śpiewa ani nie gra, będzie pan miał po prostu klapę, czego się zresztą obawiam.
─ Klapę! Klapę! ─ krzyknął dyrektor, którego twarz stawała się purpurowa. ─ Czy kobieta musi umieć grać i śpiewać? Ach, mój mały, głupi jesteś... Dalibóg! Nana ma coś innego, coś, co starczy za wszystko. Już ja to wywąchałem, w tym tkwi jej siła, a jeśli tak nie jest, to mój nos ─ diabła wart... Zobaczysz, zobaczysz, wystarczy, że się pokaże, a cała sala wywiesi języki. ─ Entuzjastycznym gestem podniósł swe grube dłonie, które drżały mu lekko, a wyładowawszy się w krzyku zniżył głos i mruczał do siebie: ─ O, tak. ona zajdzie daleko, ach, do kroćset, daleko... Co za ciało, och! co za ciało!
Ponieważ Fauchery wypytywał go dalej, Bordenave zgodził się opowiedzieć nawet pewne szczegóły, z dosadnością wyrażeń żenującą dla Hektora de la Faloise. Poznał Nanę i chciał ją lansować. Właśnie szukał obsady dla roli Wenus. Nie zaprzątał sobie długo głowy kobietą, wolał od razu zaprezentować ją publiczności i ciągnąć zyski. Ale miał w swej budzie złośnicę, którą wzburzyło przybycie tej okazałej dziewczyny. Jego gwiazda, Róża Mignon, subtelna aktorka i zachwycająca śpiewaczka, domyślając się rywalki, z wściekłością groziła codziennie, że go porzuci. A co za ceregiele były z ustalaniem tekstu afisza! W końcu zdecydował się drukować nazwiska obu aktorek jednakowymi literami. Nie ma u niego żadnych kaprysów.
Skoro tylko któraś z tych kobietek, jak je nazywał, Simona czy Klarysa, miała muchy w nosie, dawał jej kopniaka w tyłek. Inaczej nie dałby sobie rady. Sprzedawał te ladacznice i wiedział, co są warte!
[...] Przed nimi,przy kontroli, tłoczyła się kolejka, rosła wrzawa, imię Nany dźwięczało w śpiewnym rytmie dwóch zgłosek. Mężczyźni sylabizowali je głośno stając przed afiszami lub rzucali je mimochodem w tonie pytania. A kobiety, zaniepokojone i uśmiechnięte, powtarzały je po cichu z wyrazem zaskoczenia. Nikt nie znał Nany. Skąd się wzięła? Krążyły historyjki i żarty szeptane od ucha do ucha. Pieszczotliwie brzmiało to imię, imionko, którego poufały ton pasował do wszystkich ust. Wystarczyło je tak wymówić, a tłum rozweselał się i swawolił. Gorączkowa ciekawość podniecała ludzi, ciekawość typowo paryska, gwałtowna jak atak nagłego szału.
Chciano zobaczyć Nanę. Jakiejś damie oderwano falbanę od sukni, jakiś pan zgubił kapelusz.
─ Ach! Za wiele ode mnie żądacie! ─ krzyknął Bordenave, którego około dwudziestu mężczyzn osaczyło pytaniami. ─ Zaraz ją zobaczycie... Zwiewam, jestem tam potrzebny.
Zniknął zachwycony, że udało mu się podniecić publiczność.
[…]
W tej chwili rozstąpiły się chmury i ukazała się Wenus. Bardzo wysoka i jak na swoje osiemnaście lat bardzo tęga, w białej tunice bogini, z długimi rudymi włosami rozpuszczonymi na ramiona. Nana spokojna i pewna siebie zstąpiła ku rampie, śmiejąc się do publiczności. Zaczęła śpiewać swoją popisową melodię:
Gdy Wenus błąka się z wieczora...
Ale już od drugiego wiersza publiczność zamieniała z sobą spojrzenia. Czyż to miał być
żart, czy też jakiś zakład Bordenave'a? Nigdy nie słyszano równie prymitywnego i fałszywego głosu. Dyrektor trafnie ją określił; istotnie śpiewała jak wrona. Nie umiała nawet się ruszać na scenie, wyrzucała ręce naprzód, kołysząc całym ciałem w sposób wulgarny i bez wdzięku.
Na parterze i na tańszych miejscach dały się słyszeć gwizdy oraz różne „ochy” i „achy”, gdy raptem jakiś młodziutki, nieopierzony kogucik odezwał się z foteli parterowych dobitnym głosem:
─ Bajeczna!
Wszyscy spojrzeli na niego. Był to cherubinek, jasnowłosy gimnazjalista, który na widok Nany wytrzeszczał piękne oczy, a twarz mu płonęła. Gdy poczuł zwrócone ku sobie spojrzenia, spąsowiał ze wstydu. Jego sąsiad, Daguenet, przyglądał mu się uśmiechnięty, publiczność, jakby rozbrojona, śmiała się i już nie myślała o gwizdaniu. Młodzieńcy w białych rękawiczkach, także oczarowani sylwetką Nany, rozpływali się w zachwytach i klaskali.
─ Tak, tak! Świetnie! Brawo!
Nana zareagowała śmiechem na śmiech sali. Nastrój robił się coraz weselszy. Ta piękna dziewczyna była jednak zabawna, śmiech drążył w jej bródce rozkoszny dołeczek. Wcale nie zmieszana, swobodna, nawiązująca bezpośredni kontakt z publicznością, mrugnięciem oka zdawała się mówić, że nie ma za grosz talentu, ale cóż to szkodzi, skoro ma coś innego.
Zwróciła się do dyrygenta z gestem oznaczającym: „Zaczynamy, mój drogi!”, i rozpoczęła drugi kuplet:
Gdy Wenus przechodzi o północy...
Śpiewała ciągle tym swoim cierpkim głosem, lecz teraz tak już dobrze wiedziała, jak połechtać publiczność, że chwilami wywoływała dreszczyk na sali. Śmiały się przy tym serdecznie jej czerwone usteczka i wielkie, jasnoniebieskie oczy. Przy bardziej ognistych zwrotkach jej różowe nozdrza rozdymały się, a policzki płonęły. I wciąż kołysała się w biodrach ─ jedyne, co umiała. Ale nie widziano w tym już nic brzydkiego, przeciwnie, mężczyźni ją nawet lornetowali. Pod koniec kupletu zabrakło jej zupełnie głosu; skoro zorientowała się, że dalej nie da rady, wygięła się w biodrach, których krągłość zarysowała się pod cienką tuniką, i przechylona w tali, wypinając pierś, uniosła ramiona. Wybuchły oklaski. Ona, bez namysłu odwróciwszy się, schodziła ze sceny, a jej rozsypane rude włosy wyglądały jak złote runo.
Sala zatrzęsła się od oklasków.
[…]
Zabrzmiał trzeci dzwonek, garderobiane miały urwanie głowy z odbieraniem pelis i palt od wracającej na salę publiczności. Klaka już oklaskiwała dekoracje. Przedstawiały one grotę na stokach Etny, wydrążoną w kopalni srebra. Jej ściany lśniły jak nowe srebrne talary. W głębi blask bijący od kuźni Wulkana podobny był do zachodu słońca. W drugiej scenie Diana umawiała się z Wulkanem, który miał udać, że wyjeżdża, by ustąpić miejsca Marsowi i Wenus. Ledwie Diana została sama, na scenę weszła Wenus. Dreszcz przebiegł przez salę. Nana była naga. Ukazywała swą nagość spokojnie i zuchwale, pewna wszechmocy swego ciała. Otulała ją tylko gaza. Krągłe ramiona, piersi amazonki o różowych pąkach sterczących i sztywnych jak lance, szerokie biodra kołyszące się lubieżnie, uda bujnej blondyny, wszystkie wdzięki jej ciała wyzierały z powiewnej, białej jak piana tkaniny. Spowijał ją jedynie płaszcz włosów. Była to Wenus wyłaniająca się z fal morskich. Gdy unosiła ramiona, w świetle rampy widać było złoty meszek pod pachami. Nikt nie klaskał, nikt się nie śmiał. Poważni mężczyźni patrzeli z napięciem, nosy mieli wyciągnięte, usta roznamiętnione i wyschłe. Jakby wiatr lekki, brzemienny głuchą groźbą, powiał po sali. Nagle w tej swawolnej dziewczynie obudziła się kobieta rozpalająca szał zmysłów i nie znanych dotąd chuci. Nana ciągle się uśmiechała; był to wyzywający uśmiech pożeraczki mężczyzn.
[...]
Na sali wzmógł się szmer podobny do wzbierającego westchnienia. Kilka rąk zaklaskało, wszystkie lornetki były wymierzone w Wenus. Z wolna Nana podbijała publiczność, mężczyźni ulegali jej czarowi. Buchało od niej rują jak z rozwydrzonej bestii, owładnęła całą salą.
Teraz już jej najmniejsze drgnienie budziło pożądanie, gestem małego palca wywoływała dreszcze. Grzbiety zaokrąglały się rozedrgane, jakby po muskułach przesuwały się niewidzialne smyczki. Na karkach jeżyły się swawolne włoski, które znikały zdmuchnięte ciepłymi oddechami nie wiadomo czyich ust kobiecych. Fauchery widział przed sobą gimnazjalistę, którego podniecenie podrywało z fotela. Korciło go, by zerknąć na pobladłego śmiertelnie hrabiego de Vandeuvres, który zaciskał wargi; pragnął zobaczyć, jak nadymała się apoplektyczna twarz grubego Steinera. Labordette wpatrywał się przez lornetkę ze zdumioną miną handlarza koni, który podziwia doskonałą klacz; zaczerwienione uszy Dagueneta aż mu się trzęsły z uciechy. Potem jednym błyskiem objął lożę Muffatów: za poważną i bladą hrabiną wspinał się na palcach rozanielony hrabia; na jego twarzy wystąpiły czerwone plamy. A mętne oczy stojącego obok markiza de Chouard wyglądały w ciemności jak fosforyzujące, roziskrzone ślepia kota. Było duszno. Na spoconych głowach włosy coraz bardziej ciążyły. W ciągu trzech godzin powietrze w sali nasyciło się ludzkimi wyziewami. W blasku gazowych płomieni gęstniały warstwy pyłu znieruchomiałe pod żyrandolem. Cała sala dygotała, zataczała się omdlewająca, ogarnięta szałem namiętności i pożądań, jakie budzą się nocą w głębi alkowy. Wobec tej omdlewającej publiczności, wobec tysiąca pięciuset stłoczonych osób, osłabionych i wyczerpanych nerwowo pod koniec spektaklu, Nana stała zwycięska prezentując swe marmurowe ciało i powaby płci, zdolne zniweczyć cały ten świat bez najmniejszego dla niej uszczerbku.
[…]
Kurtyna opadła w momencie apoteozy, gdy klęczący chór rogaczy śpiewał hymn wdzięczności na cześć Wenus, a ona uśmiechała się zwycięsko, świadoma władczych uroków swego ciała.
Widzowie wstali już i kierowali się ku drzwiom. Domagano się autorów, dwa razy ich wywoływano wśród piorunujących braw. „Nana! Nana!” ─ huczało wściekle. […]
Dyrektor był zlany potem, rozpromieniony i jakby upojony sukcesem.
─ Dwieście przedstawień murowanych ─ powiedział do niego podniecony la Faloise. ─ Cały Paryż przedefiluje przez pański teatr.
Lecz Bordenave, nadąsany, gwałtownym ruchem brody wskazał na publiczność, która wypełniała westybul, tłum mężczyzn o wyschniętych wargach i rozpalonych oczach, odurzonych jeszcze i upojonych widokiem Nany, i krzyknął gwałtownie:
─ Powiedz raczej: przez mój burdel, diabelny uparciuchu!
Źródło:
Emil Zola, Nana, literatura.net.pl s.5 - 18