Artysta w modernizmie (Młodej Polsce)

W trakcie opracowywania zagadnienia zapoznaj się z opracowaniami i wykorzystaj wskazywane w nich konteksty:

opracowanie modernizmu; opracowanie modernizmu - wersja minimum;

opracowanie Chłopów; opracowanie Jądra ciemności; opracowanie Wesela; opracowanie Wiernej rzeki; opracowanie Ludzi bezdomnych;

Artur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, Księga III

Rozkoszowanie się wszelkim pięknem, pociecha, jakiej dostarcza sztuka, entuzjazm artysty, który pozwala mu zapomnieć o trudach życia, ta jedyna przewaga geniusza nad innymi, która jest jedynym odszkodowaniem za cierpienie, spotęgowane wraz z jasnością świadomości i w równej z nią mierze, oraz za pustkę samotności wśród heterogenicznego pokolenia, wszystko to opiera się na tym, że, jak zobaczymy w dalszym ciągu, życie samo w sobie, wola, istnienie samo jest stałym cierpieniem, po części żałosnym, po części strasznym, natomiast to samo, lecz jako przedstawienie w oglądzie czystym lub powtórzone przez sztukę zapewnia wolne od męki, ważne widowisko. Ta czysto poznawcza strona świata i jej powtórzenie w jakiejkolwiek sztuce jest żywiołem artysty. Przykuwa go obserwacja widowiska obiektywizacji woli; zatrzymuje się przy nim, nie ma nigdy dość jego oglądania i powtarzania w przedstawieniu i sam ponosi koszty wykonania tej sztuki, bo przecież sam jest wolą, która się w ten sposób obiektywizuje i stale cierpi. Owo czyste, prawdziwe i głębokie poznanie istoty świata staje się teraz dla niego celem samo w sobie – przy nim trwa. Dlatego nie będzie ono dla niego, jak – co zobaczymy w następnej księdze – u świętego, który osiągnął rezygnację, ukojeniem woli, nie zbawia go też na zawsze, lecz tylko przez chwilę w życiu i nie jest dla niego jeszcze w ten sposób drogą, która z życia wyprowadza, lecz tylko chwilową pociechą, aż wzmożona przez to jego siła, dość wreszcie mając tej gry, zdobędzie się na powagę. Jako symbol tego przejścia traktować można Świętą Cecylią Rafaela.

Artur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, tłum. Jan Garewicz, 1819.



 

Kazimierz Przerwa Tetmajer, EVVIVA L'ARTE!

 

Eviva l'arte! Człowiek zginąć musi -

cóż, kto pieniędzy nie ma, jest pariasem,

nędza porywa za gardło i dusi -

zginąć, to zginąć jak pies, a tymczasem,

choć życie nasze splunięcia niewarte:

evviva l'arte!

 

Eviva l'arte! Niechaj pasie brzuchy

nędzny filistrów naród! My, artyści,

my, którym często na chleb braknie suchy,

my, do jesiennych tak podobni liści,

i tak wykrzykniem; gdy wszystko nic warte,

evviva l'arte!

 

Evviva l'arte! Duma naszym bogiem,

sława nam słońcem, nam, królom bez ziemi,

możemy z głodu skonać gdzieś pod progiem,

ale jak orły z skrzydły złamanemi -

więc naprzód! Cóż jest prócz sławy co warte?

evviva l'arte!

 

Evviva l'arte! W piersiach naszych płoną

ognie przez Boga samego włożone:

więc patrzym na tłum z głową podniesioną,

laurów za złotą nie damy koronę,

i chociaż życie nasze nic niewarte:

evviva l'arte!

 

Źródło:

http://literat.ug.edu.pl/tetmajer/018.htm

Emil Zola, Nana, fragment

 

─ Czy dostałeś bilety do loży prosceniowej dla Lucy? ─ spytał Hektor.

─ Owszem ─ odrzekł dziennikarz ─ ale nie było to takie proste. Ach! Lucy na pewno nie przyjdzie za wcześnie! ─ Stłumił lekkie ziewnięcie. Po chwili milczenia odezwał się: ─ Udało ci się, bo skoro nie widziałeś jeszcze żadnej premiery... Jasnowłosa Wenus będzie wydarzeniem sezonu. Mówi się o niej od pół roku. Ach! mój drogi, co za muzyka! Co za szyk!... Bordenave zna się na rzeczy i dlatego chował to na okres Wystawy Światowej.

Hektor słuchał uważnie.

─ A znasz Nanę, nową gwiazdę, która ma grać Wenus? ─ zapytał.

─ Masz ci los! Znów się zaczyna! ─ wybuchnął Fauchery gestykulując. ─ Od rana zanudzają mnie Naną. A czy Nana to, a czy Nana owo, i tak ze dwadzieścia razy! Cóż ja o niej wiem? Czyż znam wszystkie dziewki paryskie?... Nana to wynalazek Bordenave'a. To już musi być coś odpowiedniego! ─ Uspokoił się, lecz drażniła go pustka sali, przyćmiony blask świecznika, kościelne skupienie przerywane szeptami i trzaskaniem drzwi. ─ Dość tego! ─ rzekł raptem. ─ Co za nuda! Chodźmy... Może na dole znajdziemy Bordenave'a. Dowiemy się od niego jakichś szczegółów.

[...]

Dyrektor rzucił się, by uścisnąć dłoń pewnemu krytykowi teatralnemu, którego felieton miał duże znaczenie. Gdy wrócił, la Faloise już ochłonął. Bał się, że skoro będzie za bardzo zmieszany, potraktują go jak prowincjusza.

─ Mówiono mi ─ zaczął na nowo, chcąc koniecznie coś powiedzieć ─ że Nana ma cudny głos.

─ Ona? ─ krzyknął dyrektor wzruszając ramionami. ─ Toż to istna wrona! Młody człowiek dorzucił spiesznie:

─ No, ale znakomita aktorka.

─ Cóż znowu!... Niezdara! Nie wie, co począć z rękami i nogami. La Faloise zarumienił się lekko. Nic już nie rozumiał.

─ Za nic na świecie nie opuściłbym dzisiejszej premiery ─ wyjąkał. ─ Wiedziałem, że pański teatr...

─ Powiedz pan: mój burdel ─ przerwał znowu Bordenave z uporem człowieka przekonanego o swej racji.

Tymczasem Fauchery z całym spokojem patrzał na wchodzące kobiety. Gdy zobaczył, że kuzyn stoi z otwartymi ustami i nie wie, czy ma się śmiać, czy obrazić, przyszedł mu z pomocą.

─ Zróbże tę przyjemność panu Bordenave, nazywaj jego teatr, tak jak tego żąda, skoro go to bawi... A pan, mój drogi, niech nas pan nie nabiera. Skoro pańska Nana nie śpiewa ani nie gra, będzie pan miał po prostu klapę, czego się zresztą obawiam.

─ Klapę! Klapę! ─ krzyknął dyrektor, którego twarz stawała się purpurowa. ─ Czy kobieta musi umieć grać i śpiewać? Ach, mój mały, głupi jesteś... Dalibóg! Nana ma coś innego, coś, co starczy za wszystko. Już ja to wywąchałem, w tym tkwi jej siła, a jeśli tak nie jest, to mój nos ─ diabła wart... Zobaczysz, zobaczysz, wystarczy, że się pokaże, a cała sala wywiesi języki. ─ Entuzjastycznym gestem podniósł swe grube dłonie, które drżały mu lekko, a wyładowawszy się w krzyku zniżył głos i mruczał do siebie: ─ O, tak. ona zajdzie daleko, ach, do kroćset, daleko... Co za ciało, och! co za ciało!

Ponieważ Fauchery wypytywał go dalej, Bordenave zgodził się opowiedzieć nawet pewne szczegóły, z dosadnością wyrażeń żenującą dla Hektora de la Faloise. Poznał Nanę i chciał ją lansować. Właśnie szukał obsady dla roli Wenus. Nie zaprzątał sobie długo głowy kobietą, wolał od razu zaprezentować ją publiczności i ciągnąć zyski. Ale miał w swej budzie złośnicę, którą wzburzyło przybycie tej okazałej dziewczyny. Jego gwiazda, Róża Mignon, subtelna aktorka i zachwycająca śpiewaczka, domyślając się rywalki, z wściekłością groziła codziennie, że go porzuci. A co za ceregiele były z ustalaniem tekstu afisza! W końcu zdecydował się drukować nazwiska obu aktorek jednakowymi literami. Nie ma u niego żadnych kaprysów.

Skoro tylko któraś z tych kobietek, jak je nazywał, Simona czy Klarysa, miała muchy w nosie, dawał jej kopniaka w tyłek. Inaczej nie dałby sobie rady. Sprzedawał te ladacznice i wiedział, co są warte!

[...] Przed nimi,przy kontroli, tłoczyła się kolejka, rosła wrzawa, imię Nany dźwięczało w śpiewnym rytmie dwóch zgłosek. Mężczyźni sylabizowali je głośno stając przed afiszami lub rzucali je mimochodem w tonie pytania. A kobiety, zaniepokojone i uśmiechnięte, powtarzały je po cichu z wyrazem zaskoczenia. Nikt nie znał Nany. Skąd się wzięła? Krążyły historyjki i żarty szeptane od ucha do ucha. Pieszczotliwie brzmiało to imię, imionko, którego poufały ton pasował do wszystkich ust. Wystarczyło je tak wymówić, a tłum rozweselał się i swawolił. Gorączkowa ciekawość podniecała ludzi, ciekawość typowo paryska, gwałtowna jak atak nagłego szału.

Chciano zobaczyć Nanę. Jakiejś damie oderwano falbanę od sukni, jakiś pan zgubił kapelusz.

─ Ach! Za wiele ode mnie żądacie! ─ krzyknął Bordenave, którego około dwudziestu mężczyzn osaczyło pytaniami. ─ Zaraz ją zobaczycie... Zwiewam, jestem tam potrzebny.

Zniknął zachwycony, że udało mu się podniecić publiczność.

[…]

W tej chwili rozstąpiły się chmury i ukazała się Wenus. Bardzo wysoka i jak na swoje osiemnaście lat bardzo tęga, w białej tunice bogini, z długimi rudymi włosami rozpuszczonymi na ramiona. Nana spokojna i pewna siebie zstąpiła ku rampie, śmiejąc się do publiczności. Zaczęła śpiewać swoją popisową melodię:

Gdy Wenus błąka się z wieczora...

Ale już od drugiego wiersza publiczność zamieniała z sobą spojrzenia. Czyż to miał być

żart, czy też jakiś zakład Bordenave'a? Nigdy nie słyszano równie prymitywnego i fałszywego głosu. Dyrektor trafnie ją określił; istotnie śpiewała jak wrona. Nie umiała nawet się ruszać na scenie, wyrzucała ręce naprzód, kołysząc całym ciałem w sposób wulgarny i bez wdzięku.

Na parterze i na tańszych miejscach dały się słyszeć gwizdy oraz różne „ochy” i „achy”, gdy raptem jakiś młodziutki, nieopierzony kogucik odezwał się z foteli parterowych dobitnym głosem:

─ Bajeczna!

Wszyscy spojrzeli na niego. Był to cherubinek, jasnowłosy gimnazjalista, który na widok Nany wytrzeszczał piękne oczy, a twarz mu płonęła. Gdy poczuł zwrócone ku sobie spojrzenia, spąsowiał ze wstydu. Jego sąsiad, Daguenet, przyglądał mu się uśmiechnięty, publiczność, jakby rozbrojona, śmiała się i już nie myślała o gwizdaniu. Młodzieńcy w białych rękawiczkach, także oczarowani sylwetką Nany, rozpływali się w zachwytach i klaskali.

─ Tak, tak! Świetnie! Brawo!

Nana zareagowała śmiechem na śmiech sali. Nastrój robił się coraz weselszy. Ta piękna dziewczyna była jednak zabawna, śmiech drążył w jej bródce rozkoszny dołeczek. Wcale nie zmieszana, swobodna, nawiązująca bezpośredni kontakt z publicznością, mrugnięciem oka zdawała się mówić, że nie ma za grosz talentu, ale cóż to szkodzi, skoro ma coś innego.

Zwróciła się do dyrygenta z gestem oznaczającym: „Zaczynamy, mój drogi!”, i rozpoczęła drugi kuplet:

Gdy Wenus przechodzi o północy...

Śpiewała ciągle tym swoim cierpkim głosem, lecz teraz tak już dobrze wiedziała, jak połechtać publiczność, że chwilami wywoływała dreszczyk na sali. Śmiały się przy tym serdecznie jej czerwone usteczka i wielkie, jasnoniebieskie oczy. Przy bardziej ognistych zwrotkach jej różowe nozdrza rozdymały się, a policzki płonęły. I wciąż kołysała się w biodrach ─ jedyne, co umiała. Ale nie widziano w tym już nic brzydkiego, przeciwnie, mężczyźni ją nawet lornetowali. Pod koniec kupletu zabrakło jej zupełnie głosu; skoro zorientowała się, że dalej nie da rady, wygięła się w biodrach, których krągłość zarysowała się pod cienką tuniką, i przechylona w tali, wypinając pierś, uniosła ramiona. Wybuchły oklaski. Ona, bez namysłu odwróciwszy się, schodziła ze sceny, a jej rozsypane rude włosy wyglądały jak złote runo.

Sala zatrzęsła się od oklasków.

[…]

Zabrzmiał trzeci dzwonek, garderobiane miały urwanie głowy z odbieraniem pelis i palt od wracającej na salę publiczności. Klaka już oklaskiwała dekoracje. Przedstawiały one grotę na stokach Etny, wydrążoną w kopalni srebra. Jej ściany lśniły jak nowe srebrne talary. W głębi blask bijący od kuźni Wulkana podobny był do zachodu słońca. W drugiej scenie Diana umawiała się z Wulkanem, który miał udać, że wyjeżdża, by ustąpić miejsca Marsowi i Wenus. Ledwie Diana została sama, na scenę weszła Wenus. Dreszcz przebiegł przez salę. Nana była naga. Ukazywała swą nagość spokojnie i zuchwale, pewna wszechmocy swego ciała. Otulała ją tylko gaza. Krągłe ramiona, piersi amazonki o różowych pąkach sterczących i sztywnych jak lance, szerokie biodra kołyszące się lubieżnie, uda bujnej blondyny, wszystkie wdzięki jej ciała wyzierały z powiewnej, białej jak piana tkaniny. Spowijał ją jedynie płaszcz włosów. Była to Wenus wyłaniająca się z fal morskich. Gdy unosiła ramiona, w świetle rampy widać było złoty meszek pod pachami. Nikt nie klaskał, nikt się nie śmiał. Poważni mężczyźni patrzeli z napięciem, nosy mieli wyciągnięte, usta roznamiętnione i wyschłe. Jakby wiatr lekki, brzemienny głuchą groźbą, powiał po sali. Nagle w tej swawolnej dziewczynie obudziła się kobieta rozpalająca szał zmysłów i nie znanych dotąd chuci. Nana ciągle się uśmiechała; był to wyzywający uśmiech pożeraczki mężczyzn.

[...]

Na sali wzmógł się szmer podobny do wzbierającego westchnienia. Kilka rąk zaklaskało, wszystkie lornetki były wymierzone w Wenus. Z wolna Nana podbijała publiczność, mężczyźni ulegali jej czarowi. Buchało od niej rują jak z rozwydrzonej bestii, owładnęła całą salą.

Teraz już jej najmniejsze drgnienie budziło pożądanie, gestem małego palca wywoływała dreszcze. Grzbiety zaokrąglały się rozedrgane, jakby po muskułach przesuwały się niewidzialne smyczki. Na karkach jeżyły się swawolne włoski, które znikały zdmuchnięte ciepłymi oddechami nie wiadomo czyich ust kobiecych. Fauchery widział przed sobą gimnazjalistę, którego podniecenie podrywało z fotela. Korciło go, by zerknąć na pobladłego śmiertelnie hrabiego de Vandeuvres, który zaciskał wargi; pragnął zobaczyć, jak nadymała się apoplektyczna twarz grubego Steinera. Labordette wpatrywał się przez lornetkę ze zdumioną miną handlarza koni, który podziwia doskonałą klacz; zaczerwienione uszy Dagueneta aż mu się trzęsły z uciechy. Potem jednym błyskiem objął lożę Muffatów: za poważną i bladą hrabiną wspinał się na palcach rozanielony hrabia; na jego twarzy wystąpiły czerwone plamy. A mętne oczy stojącego obok markiza de Chouard wyglądały w ciemności jak fosforyzujące, roziskrzone ślepia kota. Było duszno. Na spoconych głowach włosy coraz bardziej ciążyły. W ciągu trzech godzin powietrze w sali nasyciło się ludzkimi wyziewami. W blasku gazowych płomieni gęstniały warstwy pyłu znieruchomiałe pod żyrandolem. Cała sala dygotała, zataczała się omdlewająca, ogarnięta szałem namiętności i pożądań, jakie budzą się nocą w głębi alkowy. Wobec tej omdlewającej publiczności, wobec tysiąca pięciuset stłoczonych osób, osłabionych i wyczerpanych nerwowo pod koniec spektaklu, Nana stała zwycięska prezentując swe marmurowe ciało i powaby płci, zdolne zniweczyć cały ten świat bez najmniejszego dla niej uszczerbku.

[…]

Kurtyna opadła w momencie apoteozy, gdy klęczący chór rogaczy śpiewał hymn wdzięczności na cześć Wenus, a ona uśmiechała się zwycięsko, świadoma władczych uroków swego ciała.

Widzowie wstali już i kierowali się ku drzwiom. Domagano się autorów, dwa razy ich wywoływano wśród piorunujących braw. „Nana! Nana!” ─ huczało wściekle. […]

Dyrektor był zlany potem, rozpromieniony i jakby upojony sukcesem.

─ Dwieście przedstawień murowanych ─ powiedział do niego podniecony la Faloise. ─ Cały Paryż przedefiluje przez pański teatr.

Lecz Bordenave, nadąsany, gwałtownym ruchem brody wskazał na publiczność, która wypełniała westybul, tłum mężczyzn o wyschniętych wargach i rozpalonych oczach, odurzonych jeszcze i upojonych widokiem Nany, i krzyknął gwałtownie:

─ Powiedz raczej: przez mój burdel, diabelny uparciuchu!

Źródło:

Emil Zola, Nana, literatura.net.pl s.5 - 18

Stefan Żeromski, Ludzie bezdomni, fragm.

Przywykał już nawet do tego zajęcia, gdy grono kolegów koczujące w Monachium dało znak życia. Monachium, które widział w przejeździe do Paryża, podobało mu się niezmiernie. Ruszył tedy do „Mnichowa”. Znalazł tam całą kolonię. Byli to malarze, studenci, artyści wszelkiego kalibru, rzemieślnicy i sieroty bezdomne, „die unglücklichen Polen”. Wrzało tam jak w ulu. Toczyły się spory, tworzyły stronnictwa, partie, odbywały zgromadzenia, sądy, a nawet bójki. Chobrzański wszedł, rzecz prosta, do jednego ze stronnictw i wkrótce objął tam dowództwo. Był to kierownik energiczny. Zaprowadził w swojej partii taki ład, że częstokroć wykonanie przepisów kończyło się w biurze policji. Adwersarzy, których trafnie nazywał „ptakami plwającymi we własne gniazdo”, zwalczał ręką tak żelazną, że mu grożono wybiciem szyb i skóry. Gdy własnego mieszkania nie miał, groźby redukowały się do nastawania na całość skóry, co znowu umiał odeprzeć krzyżową sztuką zażywając sękatego kija. Wnet po przyjeździe, nim trafiły się późniejsze roboty pozował malarzom. Jego piękna twarz, pełna dziwnego wyrazu melancholii, dumy i hardości, pociągała artystów. Zyskał sobie opinię ciekawej głowy i znany był dość szeroko jako „unglűcklicher Pole”. Z czasem ta ściśle etnograficzna nomenklatura przeistoczyła się w mniej określoną: „unglűckliche Fratze mit vielen Konsonantem”, ale też wówczas Krzywosąd tylko swojej braci pozował, i to nie inaczej jak na koniu.

Stosunki z malarzami pchnęły go do całkowicie innej dziedziny. Naród malarski, zmieniający miejsce pobytu, niedbały, dziś tarzający się w złocie, a jutro głodu bliski, stał się źródłem zarobków Krzywosąda. Oto, dajmy na to, wyjeżdża jakiś malarzyna w górę, opuszcza Monachium i dąży w świat szeroki. „Wójt” kupuje od niego za byle co albo po prostu dziedziczy sprzęty artystyczne, stare ubiory, nieraz jakieś połamane zbroje, draperie, nie dokończone studia, szkice, rysunki, a choćby potłuczone ramy. Dla innego trzeba zreparować stylowe siodło, zeszyć kostium, naprawić mebel, skleić jakiś zabytek. Krzywosąd brał to wszystko w ręce i robił. Raz dobrze, drugi raz źle, ale robił. Przypatrywał się dziwnym procesom tworzenia, podsłuchiwał dyskusje, badał ów ogromny kraj, państwo malarza, i zdobywał encyklopedyczne wykształcenie w zakresie antykwarsko-graciarsko-rzemieślniczo-artystycznym.

[…]

U Krzywosąda zbierały się nieraz rozmaite grupy burszów i artystów. Stary wąsal częstował tę młódź lekkomyślną niesłychaną szpagatówką „swego chowu”, serem, który sam wyrabiał, i suchym chlebem, którego jeśli sam nie piekł, to przynajmniej osobiście archaizował w swych bezdennych szafach do stanu spleśnienia na kolor biały.

Źródło:

http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/ludzie-bezdomni-tom-drugi.html